Recenzja filmu „Margot i Alma” (2021) Anais Volpe
Droga Anais Volpe jako filmowego samouka zaczyna nabierać rumieńców. Od konsekwentnych prób nauki reżyserii i montażu od zera, przez pierwszy pełnometrażowy film „Heis” gdzie operowała śmiesznym budżetem 3000 euro, po w końcu europejski film kinowy w pełnym tego słowa znaczeniu. „Margot i Alma” jest w gruncie rzeczy historią błahą scenariuszowo, z resztą, sam film zamyka się w jakiś 99 minutach. Nie w samym jednak scenariuszu, rzecz centralna filmu jest zawarta.
Film opiera się na szczęśliwej relacji dwóch przyjaciółek, aktorek. Czarnoskóra Alma wydaje się być osią centralną filmu, a Margot trochę zepchniętą w cień koleżanką. Jeszcze bardziej uwidocznione jest to gdy, to właśnie Alma dostaje główną rolę w spektaklu teatralnym, a Margot zostaje tylko jej dublerką. Wszystko się zmienia na skutek problemów zdrowotnych Almy, która ukrywała przed przyjaciółką guza mózgu. Główna aktorka tego spektaklu nie może się pogodzić, z tym, że w czasie gdy życie w końcu daje jej szansę, walka trwa z nowotworem, a nie marzeniami. Powoli, ale konsekwentnie narracja przechodzi z Almy na Margot, która zaczyna być ostatnim niezłomnym bastionem Almy, uosobieniem jej przeszłości, marzeń i tożsamości. Umierająca dziewczyna zostawia po sobie świadectwo swojej osoby, swojej historii, a w końcu swojej duszy właśnie w przyjaciółce. Największy, najbardziej monumentalny pomnik siebie jaki mogła wykuć, nawet nieświadomie.
Anais Volpe pokazuje nam jak bardzo ważna jest symbioza rodząca się w przyjaźni. Symbioza tak silna, że może przezwyciężyć śmierć. Być katalizatorem pięknych chwil i tarczą na niepowodzenia. Nie ma jednak tej przyjaźni bez siły i konsekwencji. To jak walczy Margot z całym światem ma być inspiracją. Wiele głosów powiedziało: „To film, który ma inspirować młode kobiety!”. Bzdura. To film, który ma inspirować wszystkich. Ma on pokazywać to jak dzięki przyjaźni i samozaparciu każda bitwa świata może zostać przezwyciężona nawet jeśli skończy się porażką. „W prawdziwej przyjaźni nie ma porażek”, takie przesłanie zdaje się przekazywać francuska reżyserka.
No dobrze, trochę zaleciało truizmami i pochwałą oczywistego, ale co właściwie, oprócz filmowej materii przyjaźni jest w tym filmie takiego niezwykłego? Stoicyzm. Anais Volpe przez te ponad półtorej godziny ilustruje nam postawę stoicką Margot jako remedium na pewne niesnaski codziennego życia w czasach zagubienia się. „Moja prababcia przypłynęła…” wybrzmiewają zza off-u słowa Margot, czytane podczas prób. I tak jak postać babci z tej sztuki, kobieta, ale w ogóle człowiek, musi przełamywać te fale i dotrzeć na drugi brzeg, nawet jeśli nie ma żadnej gwarancji, że brzeg kiedyś nadejdzie. Pięknym podsumowaniem, całej przyjaźni i symbiozy dwóch bohaterek jest końcowy wywód poetycki Margot. Dziewczyna w końcu patrząc na ledwo widoczne fale Sekwany, uśmiecha się. To nie jest twój koniec Almo, twoje świadectwo nadal będzie żyło. Symbioza przezwyciężyła dualistyczne fale życia.
Dzieło Volpe jest bardzo kameralne, zdjęcia przypominają bardziej pewne scenki rodzajowe inspirowane zdjęciami z rolki aparatu niż faktycznie uporządkowaną narracje filmową. Można mieć pewne pretensje do reżyserki, że ostatni akt idzie trochę „po łebkach”, a my wiemy już wszystko mniej więcej po 30 minutach filmu. Końcowo jednak Volpe, jak na tak kameralny film broni się całkiem dobrze, a jej osoba wyrasta na aspirującą do bycia jedną z wiodących w obecnym francuskim kinie niezależnym.
Ocena: 5/10