Recenzja filmu „Vortex” (2022) Gaspar Noe
Lux Aeterna nie była głośnym triumfem Gaspara Noego. Właściwie, w ogóle nie była triumfem Noego. Jednak nie trudno, nie odnieść wrażenia, że po tym krótkim metrażu Noe wpadł w samozachwyt nad swoim geniuszem i zaczął iść w stronę iście von Trierowskiego nawiązywania do samego siebie i wtórnego czarowania starymi zagrywkami. Sęk w tym, że Vortex… nie jest filmem jednego narcyza. Mamy tu do czynienia z przeciąganiem liny między reżyserem, a reżyserem. Dario Argento, legendarny twórca nurtu Giallo jako aktor jest o tyle trudny do ujęcia w jakiekolwiek ramy oceny bo gra tu samego siebie. Do szczętu zmanierowanego, pretensjonalnego artystę z ego wybujałym ponad dachy mieszkania, w którym razem z żoną, graną w tym przypadku zapomnianą już przez szerszą publiczność Francois Lebrun. Zestawienie Argento i Lebrun nie jest przypadkowe. To nostalgiczny i w pewien sposób ciepły hołd dla pokolenia, które w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przeżywało największe triumfy. Argento, który w owym czasie wydał siedem filmów, tworząc nurt Giallo, w tym najbardziej kultową „Suspirie”, a także Lebrun, która wtedy grała największe role teatralne i filmowe, dziś są tylko pomarszczonymi i tak „zwykłymi” ludźmi. Piękna, smukła Lebrun i ekscentryczny, agresywny Argento to przeszłość. Nikt tak ich nie zmogło jak starość, a może przede wszystkim… zapomnienie. Ten film bagatela nie jest stricte o starości. To film o zapomnieniu. Zapomnieniu przez widzów, świat, rodzinę a w końcu samych siebie. Paradoksalnie, to schorowana przez choroby neurologiczne postać żony, granej przez Lebrun mimo zaburzonej percepcji bycia pozostała sobą. To mąż, który nie pogodził się ze swoją starością, niedołęgą i tym, że przeminął cały czas zgrywa kogoś innego.
To kino dwóch aktorów? Tak. Wszystkie inne rolę łącznie z Alexem Lutzem, są potraktowane dosyć po macoszemu. Jednak, nie można się oprzeć wrażeniu, że mamy tu trzeciego aktora, którego aura bije z ekranu mocniej niż zimne spojrzenia Argento i zmarszczona twarz Lebrun. To Noe. Cała realizacja filmu sprawia wrażenie, jakby Noe skakał z podniecenia za kamerą. Jakby po każdym dublu walił się otwartą dłonią w czoło i pokazywał język. Może nie jest to najbardziej oryginalny film Noego we względach stricte realizacyjnych, ale na pewno najbardziej pompatyczny, a przy tym niestety powierzchowny, Noe chce przez przyziemność polecieć w chmury, które tak uparcie nam serwuje w sekwencji otwierającej i zamykającej. Powtórki z rozrywki, czyli podzielony ekran na dwa ujęcia opozycyjne z „Lux Aeterny”, spłukiwany sedes jako nieuchronny los człowieczy z „Wkraczając w pustkę”, czy obracanie z wolna kąta kręcenia jak w „Nieodwracalnym” dają poczucie, że Noe sam sobie wystawia laurkę, jak von Trier w „Dom, który zbudował Jack”, ale zaraz chował się za gardą, filmu, jak na standardy Noego, zupełnie nie ekstraordynaryjnego. Jakby Noe szukał powodu, żeby pochwalić się sobą, swoimi wplątkami do formy, jednak ma się wrażenie, że robi to w sposób bardzo nieusprawiedliwiony i przewidywalny.
Nie można też uniknąć porównań do „Miłości” Hanekego. Na pewno Noe w swoim filmie jest mniej… zimny? Haneke zdawał się w „Miłości” swoim wyrachowaniem przecinać kamerą serce widza i deprymować go konkluzją: zobacz czym kiedyś się staniesz. Noe, mimo wszystkich zabiegów formalnych, niesamowicie smutnych i niedołężnych ról głównych bohaterów oraz całej otoczki zagraconego domu pary dziadków, nie daje nam finalnie wrażenia beznadziei życia jako takiego. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że wręcz przeciwnie. Postać Kikiego, małego wnuczka pary emerytów, który oprócz, przesiadywania w zatęchłej norze dziadków, musi się zmagać z życiem z ojcem narkomanem, daje pewien promień. Tylko Kiki, dziecko, finalnie zawsze było sobą. Naiwność dziecka jako przeciwwaga do goryczy otaczającej rzeczywistości.
Noe daje nam obraz bardzo solipsystyczny na kanwie formalnej i samochwalczy przez zabiegi artystyczne. Porusza też mimowolnie fakt starzenia się europejskiego społeczeństwa i tego, jak odchodzi w cień pokolenie francuskiego buntu, które między innymi w 1968 doprowadziło do „studenckiego maja” i rewolucji obyczajowo-seksualnej we Francji. Czy to pokolenie odchodzi niepogodzone z własnym przemijaniem jak „dziadek” Argento? Nie do końca. Istotnie znaczenie tego pokolenia dla Francji było niezaprzeczalne, i tak jak bohaterowie „Vortexu”, życie wystawiło ich na wir. Wir, zamącenia ich światłych ideałów z przeszłości, które pod koniec życia wybiły jak zapchany szalet. To pokolenie odchodzi z zapomnieniem, samego siebie i swoich ideałów z przeszłości. Noe ociera się tu o truistyczne powiedzenie „zapomniał wół…”, a najlepszym przykładem, że choć banalne jednak prawdziwe jest stwierdzenie reżysera, niech będzie fakt, że w wyborach prezydenckich we Francji w 2022 roku, Jean-Luc Melenchon 70-letni socjal-idealista, dostał zaledwie 11% głosów w grupie wiekowej 65+. Paradoks, uważane za najbardziej socjalne pokolenie anty-degaulistów, którzy kruszyli beton konserwatywnych rządów neobonapartystycznych pragmatyków stosujących retorykę chrześcijańską, na końcu swojego żywota, wolało zagłosować na liberała lub eurosceptyczkę.
„Vortex” jest dziełem niejednowymiarowym, mimo bycia lekko przeszarżowanym reżysersko, jednak nie sposób nie oddać Noemu, że realizacja filmu i jego smaczkowatość są najmocniejszymi punktami. Noe i Argento są narcyzami, ale to Francois Lebrun rozkwita aktorsko jak róża, w początkowej sekwencji piosenki otwierającej, nomen omen o róży.
Ocena: 6/10