Recenzja filmu Matthias i Maxime (2019) Xavier Dolan
Xavier Dolan, złote dziecko kanadyjskiego kina jest bez wątpienia postacią wyróżniającą się we współczesnym kinie, nie tylko ze względu na rozpoczęcie kariery reżyserskiej w niesamowicie wczesnym wieku, ale przez stały balans zarówno w swoich dziełach, jak i życiu między arthousem, a popkulturą. Naturalnie przychodzący mu swing między dwoma różnymi i antagonizującymi się światami kultury jest czymś niebywałym i unikatowym w czasach gdy twórca zazwyczaj zmuszony jest do podjęcia wyboru, w którym kręgu będzie się obracał i do którego kręgu zostanie zaszufladkowany. Dolan problemu szufladkowania kulturowego nie ma i z gracją wymyka się konwenansom. Choć jak można zauważyć poddaje się pewnym to bardziej komercyjnym projektom jak jego jedyny anglojęzyczny film „The death and life of John F. Donovan” czy reżyseria teledysków Adele, jednak nigdy nie są to projekty stricte w nurcie kultury masowej, a ze sznytem autorskiego popisu Dolana.
Niemniej, trzeba przyznać, że kariera i filmy Xaviera Dolana to sinusoida, a ostatnie lata pokazywały bardziej tendencję spadkową formy niż wspięcia się na wyżyny możliwości i progres młodego Kanadyjczyka. Wszyscy krytycy byli zgodni, że po świetnie przyjętej przez widownię i krytyków, a nawet pewnych kręgach kultowej już „Mamie” Dolan będzie piął się kolejnymi filmami na szczyt i na stałe wejdzie do panteonu największych żyjących wizjonerów kina. Niestety, dwa kolejno następujące po sobie filmy Dolana „To tylko koniec świata” i wcześniej wspomniane „The death and life of John F. Donovan” były najłagodniej mówiąc rozczarowujące. O ile w przypadku „To tylko koniec świata” można mówić o pewnych elementach geniuszu Dolana, który momentami przebijał się w tym niezbyt udanym projekcie, jak chociażby zawsze zastałe u Dolana, przepiękne, klimatyczne zdjęcia przenoszące nas w idylle podszytą rodzinną tragedią oraz znaku firmowym reżysera czyli, świetnym wyczuciu klimatu scen i wplątywaniu odpowiedniej muzyki, tak aby w bezpretensjonalny sposób wybrzmiało Blue-Eiffel 65 czy O-Zone-Dragostea din tei, a chwile później dźwięki muzyki klasycznej czy kanadyjskiej alternatywy oraz Grimes, o tyle w przypadku „The death and life of John F. Donovan” film wydaje się, że leci na dolanowskim autopilocie. Reżyser oczywiście pokazuje nam świetne zdjęcia, muzykę i całkiem dobrą grę aktorską gwiazdorskiej, jak na Dolana, obsady filmu, jednak brakuje filmowi zacięcia, pewnej intymności w relacji widz-twórca oraz zbyt rzuca się w oczy przekazanie całego scenariusza broszurowo i w taki sposób, że nie sposób poczuć wiodącej w filmach Dolana składowej, emocji.
I właśnie w momencie, gdy wielu krytyków i widzów zwątpiło w moc twórczą Xaviera Dolana, a nawet uznało, że reżyser stracił swój talent, a następne próby filmowe będą coraz bardziej ociekały pretensjonalnością i kiczem, Dolan wyskoczył z zupełnie nowym, bardziej kameralnym projektem „Matthias i Maxime”. Po sześciu latach i filmie „Tom”, Dolan wraca do obsadzenia samego siebie w głównej roli jako aktor, ale także po dwóch klapach artystycznych Dolan obsadza siebie znowu jako twórcę z całą mocą i wagą tego słowa.
„Matthias i Maxime” jest historią dwóch przyjaciół, a właściwie dobiegających jak wówczas reżyser trzydziestki mężczyzn, którzy w swoim życiu obrali zupełnie odmienne figury retoryczne emocjonalności i bycia. Chłopięcy, ciągle nastoletni w swoich planach i działaniach Maxime i ułożony, dojrzały Matthias są zupełnymi przeciwieństwami. Sama aparycja zewnętrzna dwóch głównych bohaterów jest znacząco różna, co podkreśla te pozory. Nie jest jednak tak jak wydawać by się mogło, co rozwija z biegiem filmu reżyser i pokazuje, że to co jest figurą, jest tylko figurą.
Dolan z lekkiej, niezabarwionej balastem emocjonalnym wakacyjnej historii powrotu grupki starych przyjaciół, przez narracje ale i zabiegi stylistyczne jak wygaszenie ekranu w momencie przełomowym filmu, gra tak lekko i pięknie niedopowiedzeniami, zawahaniami oraz niepewnością, że nie sposób nie odbierać historii dwóch przyjaciół w sposób beznamiętny.
Satysfakcjonuje w filmie fakt, że jest on alegorią życia i kariery samego Dolana. Od wzlotu, podniecenia i wybuchających emocji, po dołki, zwątpienie i zniechęcenie. Samokrytyka, a może samoświadomość swojej kariery Dolana, może się wydawać nieco egocentryczna, ale o ile przez lata krytykowano Dolana, za właśnie ten egocentryzm i dramatyzowanie swojej osoby, o tyle kiedy przeniósł to w formie pewnej alegorii na taśmę filmową w „Matthias i Maxime” wyszło mu to wspaniale. I tak jak postacie główne filmu, jest on balansem między obydwoma światami. Światami nastoletniej, beztroskiej popkultury i poważnego naznaczonego brzemieniem znaczeniowym arthouse’u.
Nastrój, zdjęcia i muzyka filmu są bardzo intymne, a przy tym czułe i w najlepszym słowa znaczeniu kumpelskie. Przypominają one bardziej klimat ostatnich dni wakacyjnej podróży, niż pierwszych dni pracy po urlopie. Dolan znowu świetnie żongluje ścieżką dźwiękową, od muzyki klasycznej przez zupełnie trywialne piosenki, które wplątane w ten obraz nabierają charakteru i podbudowują pocisk emocjonalny scen. Bezpretensjonalność relacji między grupką przyjaciół i świetnie wyczucie realizmu Dolana dają nam wrażenie, jakby to nasi znajomi przeżywali całą tę słodko-gorzką historie, ba, z czasem nawet ma się wrażenie, że ta historia, jest historią o nas, że w pewnej cząstce filmu, Dolan ukazuje świat i role w filmie nie jako postacie z kliszy, którymi będziemy mamić innych przez pryzmat swojej doskonałości na mediach społecznościowych, ale właśnie te często słabe i niepewne niczego istoty naznaczone jakimś nieuleczalnym piętnem. Piętnem które towarzyszy wypisane na twarzy postaci Maxime’a i tylko w jego głowie i wyparciu, ta skaza znika.
Dolan tym filmem udowodnił nie tylko nam, publiczności, że jego potencjał i droga na szczyt kina autorskiego jest sinusoidalna, lecz konsekwentna, a talent, wyczucie i emocjonalność niezaprzeczalne, ale przede wszystkim sobie, że istnieje życie po śmierci i życiu.
Ocena: 7/10