Recenzja filmu „Batman” (2022) Matt Reeves
Heros z kryzysem egzystencjonalnym? Bohater z kryzysem tożsamości? To brzmi absurdalnie, może i owszem ale w dobie kiedy „Joker” Todda Phillipsa święci triumfy i staje się „Taksówkarzem” generacji Z, potrzebny jest dla przeciwwagi moralnej Batman na miarę oczekiwań. Nakreślmy rzecz jasno, Reeves nie jest czołowym egzystencjalistą kina, ba, on nie jest w ogóle na pierwszy rzut oka filozofem kina. Portfolio Reevesa nie powala, „Projekt: Monster”, „Pozwól mi wejść” i dwie części nowej trylogii „Planety Małp”. Czyżby? Reeves już w „Projekt: Monster” pokazał, że umie operować ludzkimi emocjami, a z małego (jak na Paramount Pictures) budżetu i inwencji twórczej może wyskrobać film kultowy, który zadaje pytania skryte pod warstwą oryginalnej formy, klasycznego jednak motywu sci-fi, czyli potwora niszczącego miasto. Mało tego? Dwie części planety małp jego autorstwa, Ewolucja i Wojna o Planetę Małp były iście filozoficznym pytaniem o byt i istotę człowieka oraz naturę człowieczeństwa. Szczególnie w „Wojnie o Planetę Małp” Reeves pytał widza: Co czyni cię człowiekiem, a co małpę czyni małpą? Co czyni dobro i zło? I czy istnieje graduacja win oraz jakakolwiek ich kalibracja? Tak, więc Reeves pod płaszczykiem blockbusterów przemyca pewne moralne znaki zapytania, a także robi to z iście niewyobrażalną już w Hollywood autonomiczną inwencją. Dlatego nie dziwi wcale fakt, że reżyser prowadzi z nami w tym filmie w pewien rodzaj dysputy na temat kondycji człowieka jako herosa, pół boga, pół zwierzęcia.
Przyjrzyjmy się samej postaci Bruce’a Wayne’a w tym filmie. Miliarder i sierota. Tak, to wiemy z komiksów i filmów. Tutaj jednak Batman jak i Wayne są zupełnie odmienni od tego co widzieliśmy dotychczas. Robert Pattinson wciela się tu nie w nieustraszonego przebierańca jak Batmanach z lat 90’ ani w zimnego i analitycznego, do bólu pragmatycznego Mrocznego Rycerza Nolana. Nie jest też najbardziej wierną kopią Batmana komiksowego, jak w przypadku affleckowskiego Nietoperza z Ligi Sprawiedliwości u Snydera. Batman jest tu człowiekiem złamanym, pełnym goryczy i smutku, do bólu przehiperbolizowanym, którego każdy krok wodzony jest w rytm akordów „Something in the way” Nirvany (nomen omen, trochę odczarował mi ten film tą balladę, gdyż przez „Jarheada” i scenę w toalecie z Jake’em Gyllenhaalem, ilekroć słyszałem charakterysytczne akordy miałem w głowie płaczącego podczas masturbacji żołnierza Marines, ta dygresja może nie była potrzebna, za to na pewno była nieunikniona). Chciało by się rzec, że Pattinson jawi nam się jako Batman-Got, albo Emo-Batman. Taki, który całymi dniami siedzi samotnie w szkole, a nocami wrzuca zdjęcia ponurych drzew bez liści na swojego photobloga, podpisując je cytatami z poematów Edgara Allana Poe słuchając Bring Me The Horizon albo Asking Alexandria. No cóż, nie do końca. Superbohater zaczyna wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Chce posiadać moc sprawczą w świecie zła, mimo tego, że jawi się jako człowiek, który już zaniechał nadziei. I właśnie o tą chęć posiadania mocy sprawczej, subiektywnie dobrej moralnie mocy sprawczej chodzi w całej „superbohaterowości” Batmana.
Film jest mroczny, to prawda, ale jest w tej mroczności pewna naiwność, wynikająca z realizmu. Główni antagoniści, Człowiek-Zagadka, Pingwin i Carmine Falcone, są bodaj najbardziej realistycznymi przeciwnikami w historii. Reeves sprowadza problemy Gotham jak również samego Batmana do sprawa przyziemnych. Nie ma tu pompatyczności, Batman to heros, w znaczeniu pół-boga, pół człowieka. Ale jednak człowieka. Podzielmy jednak antagonistów dzieła Reevesa ze względu na problemy moralne jakie poruszają.
Samowolka, korupcja i gangsterka, czyli Pingwin i Falcone. To oni są twarzą półświatka Gotham, gdzie rządzi brud i ścieranie się sił, a w każdym burdelu gdzie pieczę sprawują ludzie z kręgu skorumpowanych oprawców bywalcami są prokuratorzy, sędziowie czy biznesmeni. Brudna rywalizacja i rozstrój społeczny zbudowały kolejnego antagonistę, Człowieka-Zagadkę. O ile trochę z przekory napisałem wcześniej, że nowy Batman mógłby być smutnym samotnikiem z „Sali samobójców”, to „Człowiek-Zagadka” byłby raczej creepem z dark netu. Ale, ale! To nie jest pierwszy raz kiedy Dano gra tę rolę. Nie? No nie! Dano wciela się znowu w Alexa Jonesa z „Labiryntu” Denisa Villeneuve. Czy jest to wtórne? Trochę tak. Czy przeszkadza to w ogólnym odbiorze filmu? Absolutnie nie! Dano w roli dziwaków, odmieńców i niesamowicie oryginalnych charakterów, których trudno sklasyfikować jakkolwiek w konwencjach moralnych czuje się, mam wrażenie, najlepiej.
Samo clue filmu, czyli walka smutnego dobrego człowieka z innymi smutnymi, tym razem złymi ludźmi, których chciwość i brak poszanowania pewnych norm społecznych doprowadziły do powstania drugiej grupy antagonistów (creeper Człowiek-Zagadka końcowo, ma rzesze fanów z livestreamów), jest czymś co kiełkuje w nowoczesnym społeczeństwie od lat dziewięćdziesiątych. Od razu na myśl kiedy widzimy Paula Dano i jego wątpliwej jakości filozofowanie na temat moralnych rozterek świata przywodzi na myśl oprawców ze szkoły Columbine. Zamknięci przez otaczający ich świat jak i samych siebie w skorupach, gdzie nadali sami sobie retoryki bestii i zbyt dosłownie przyjęli słowa Sartre’go że „piekło to inni”. Końcowo, sam Batman nie da sobie rady z całym bagnem świata choćby stanął na głowie, a Reeves dobitnie chce pokazać: nic się nie zmieni w społeczeństwie, jeśli nie pomożecie tym „herosom” na piedestale, a ich idee utopią się razem z ofiarami pod brudami Gotham, jeśli wy, „smutni” ludzie nie staniecie w szranki na tyle, na ile to możliwe, chociażby mielibyście nawet być w tej roli nieporadni, jak uroczy skądinąd Jeffrey Wright jako Komisarz Gordon.
Jest to film o tyle sprawnie zrealizowany, co jednak miejscami za mało wymagający. Mimo świetnego wyczucia i koronkowej, miejscami wręcz przytłaczająco-dokładnej dbałości o szczegóły formalne dźwięku i obrazu, to jednak na płaszczyźnie scenariuszowej, mam wrażenie, że albo Reeves zakochał się w swojej wizji i trochę zbyt olewczo podszedł do tego tematu, albo dużą część materiału usunięto w post-produkcji, albo po prostu twórcy scenariusza powątpiewali miejscami w inteligencje widzów. Pewne wątki prowadzą do nikąd, ma się wrażenie, że wplątano je właściwie nie wiadomo w jakim celu, a szybkie podomykania wątków oraz zostawienie niektórych otwartych, ma się wrażenie, że jest zabiegiem bardziej serialowym, niż stricte filmowym, więc stąd rodzi się pytanie o celowość.
Reeves jest człowiekiem ambitnym, tego nie można mu odmówić i prawdopodobnie stworzył dzieło życia i najlepszego Batmana od czasu nolanowskiej Trylogii. Niemniej, film nie jest tak bardzo angażujący emocjonalnie dla widza jak chociażby wcześniej wspomniany „Joker”. Subiektywnie mogę powiedzieć, że mimo bajkowatości i pewnej dozy banału, które jednak czasem wkradały się tu i ówdzie, bardziej podobały mi się pytania moralne stawiane przez Reeves’a od sztampowych pytań retorycznych Phillips’a. W końcu możemy się zastanowić, czy heros jest potrzebny dobrym ludziom? Czy to dobrzy ludzie są potrzebni herosom? I czym właściwie jest „dobry człowiek” i „heros”?
Ocena: 6/10