Recenzja filmu „Elvis” (2022) Baz Luhrmann
Elvis żyje i ma się dobrze. Tak mogliby powiedzieć zwolennicy teorii spiskowych pokazując rozmazane zdjęcia rzekomego nieboszczyka z drinkiem w ręce na Bahamach. Niemniej, Austin Butler jako król rock and rolla wypadł co najmniej tak żywo jak pierwowzór jego postaci. No, i tu zaczynają się schody, bo pułkownik Tom Parker to postać groteskowa, przypominającą bardziej komiksowy czarny charakter niźli prawdziwą osobę. Ciągnąc temat komiksu, Luhrmann zabiegami formalnymi robi nam show i w swoim rewiowym stylu, przeplatając go właśnie z elementami komiksu serwuje nam prawie trzy godzinną hagiografie poświęconą Elvisowi. Hagiografie, bo muzyk jest tu pokazany jako męczennik, nieskazitelny święty z ludzką twarzą. Nie sposób nie porównać, więc tego filmu do żywotów świętych. No, może Elvis nie jest Andriejem Rublowem i nie samobiczuje się gdy widzi piękne kobiety, ale nadal nosi znamiona męczeństwa. Wyjście z biedy, destrukcyjna rodzina, niemożność utrzymywania relacji rodzinnych w życiu dorosłym i toksyczny, wykorzystujący menadżer robią tu za kolejne stacje męki Elvisa, między którymi przeplata się piękne pasmo sukcesów artystycznych Presleya.
Luhrmann chce wyciągnąć królika z kapelusza, ciągle czaruje i nie pozwala odetchnąć widzowi choćby na moment. Od pierwszej minuty zdaje się strzelać z pistoletu startowego i nadawać widzowi tempo nie maratończyka, ale krótkodystansowca. I jak zazwyczaj w tym sporcie bywa, po pewnym czasie tempo jest katorżnicze, fabuła rozmywa się, a my dostajemy film coraz to bardziej rwany, parafrazując najbardziej znanego przestępcę drogowego w Polsce oraz najsilniejszego polaka w historii, Luhrmann daje z wątroby, ale to nic nie dało i tak. Mimo to, pierwsza połowa filmu jest faktycznie ciekawa i satysfakcjonująca, do tego stopnia, że nawet przerysowana postać wcześniej wspomnianego menadżera Elvisa, pułkownika Toma, jest dosyć strawna. Oczywiście przy okazji trzeba nadmienić, że casting Toma Hanksa do tej roli, z całym poparciem głosów krytyki, które wylały się na tę rolę, jest po prostu nietrafiony. Tom Hanks prawdopodobnie nigdy nie będzie umiał zagrać czarnego charakteru, nie wiem czy to jego przekleństwo, ale nawet pod warstwami makijażu, nie sposób odnosić wrażenia, że postać pułkownika tylko gra złego, a nie faktycznie jest tym krwiożerczym, legendarnym wyzyskiwaczem Króla, który w pewnych momentach pobierał od Presleya bagatela 60% wynagrodzenia. Można wręcz miejscami odnieść wrażenie, że Luhrmann wręcz usprawiedliwia miejscami tą postać, co może nie być do końca zrozumiałe, jednak myślę, że tu reżyser chciał wysilić się na swój rodzaj przewrotnego obiektywizmu i pokazania, że w show-biznesie nie ma dobra i zła.
Wróćmy jednak do problemów filmu, oprócz bycia niemiłosiernie rozciągniętym, a przy tym traktującym pewne wątki pobieżnie, szczególnie wątek poboru Elvisa do wojska i samej służby, a także jego kariery aktorskiej (tak, tak, Elvis był w latach sześćdziesiątych jedną z najbardziej popularnych gwiazd kina komediowego w USA), jest on zupełnie rozlatujący się w drugiej połowie. Luhrmann traci rezon, kolejne sceny zaczynają być coraz bardziej zrobione na akord, przy czym zgrywa się to także z coraz to gorszą kondycją psychiczną i fizyczną Elvisa. Niestety, część gdzie dramat ludzki powinien wybrzmieć najbardziej, a życie i koniec Króla powinien być najbardziej ujmujący, wypada… trzęsąco się i chaotycznie niczym Elvis w swoim tańcu, jednak tu, trudno mówić o jakichkolwiek walorach artystycznych.
Kto widział poprzednie filmy Luhrmanna, takie jak „Wielki Gatsby” czy „Moulin Rouge” na pewno wie, że kocha on łączyć popkulturę przeszłości z popkulturą teraźniejszości. Kicz? Tandeta? Brak stylu? Nie! Luhrmann kocha tandetę, kocha cekiny, kocha skakać i biegać bo kolorowych klatkach filmowych jak zając i wklejać w kolejne kadry motywy, na pierwszy rzut oka zupełnie do siebie niepasujące. I jak np. w „Wielkim Gatsbym”, ekranizacji klasycznej książki Francisa Scotta Fitzgeralda słyszeliśmy Beyonce, Lane Del Rey czy Sia, tak i w tym przypadku Luhrmann pokusił się o pewien twist z bardziej współczesną popkulturą. Szczególnie uszy cieszy mash-up wokalu Elvisa z „Viva Las Vegas” z podkładem muzycznym „Toxic” Britney Spears. Czy jest to przypadkowe? Nie sądzę, tym bardziej, że historie cierpiętnika, króla rock and rolla i świętej Britney są podobne w swym quasi-męczeńskim wydźwięku.
Cały fenomen Elvisa, jego cierpienia w życiu prywatnym i sukcesów w życiu zawodowym jest jednak świetnie podsumowany w ostatniej scenie, kiedy widzimy ostatni, oparty na archiwalnym, wykon „Unchained Melody”, kiedy będąc już u kresu życia, ociężały, spocony Elvis, który wygląda jak swój tani sobowtór z losowego kasyna w Las Vegas, siada do fortepianu i wykonuje tak przepotężnie i tak zaangażowanie utwór, trzęsąc przy tym głową i wylewając coraz to nowe smugi łez i potu, ciężko wypuszczając powietrze z przepony oraz prawdziwym bólem, który towarzyszy niezwykłej mocy tego utworu. Król walczy wtedy z całym światem, ostatni raz. I wygrywa. Sala koncertowa wybucha owacją, a Elvis znowu brzmi tak pięknie jakby dopiero co wszedł na scenę, a rzesze kobiet rwały włosy z głowy i płakały, a emocje, przesadzone oczywiście w tej scenie u Luhrmanna, eksplodowały. I myślę, że każdemu, na koniec będzie się chciało rwać włosy z głowy i płakać, nie dlatego że Króla już nie ma, nie dla tego, że miał taki żywot, ale dlatego, że to cały czas się trzęsie. Król trzęsie się po dziś dzień.
Ocena: 5/10