Recenzja filmu „West Side Story” (2021) Steven Spielberg
Kultura kręcenia remake’ów na siłę w USA jest nadal żywa i ma się coraz lepiej. Dziwi jednak to, że po oscarowy klasyk z 1961 roku ruszył weteran i synonimiczna postać tegoż Hollywood na przełomie XIX i XX wieku. Co prawda nie tworzył on złotych czasach gdy powstawało oryginalne „West Side Story” jednak pomysł ponownego przeniesienia na ekrany dzieła granego na deskach teatru od Broadwayu po domy kultury w Polsce powiatowej wydaje się co najmniej dziwny i co najmniej karkołomny.
Tak tez było w tym przypadki. Wydaje się, że nowy musical stulecia jest… no niestety bezemocjonalny. Brak klimatu poblakłych kadrów ze starym Nowym Jorkiem jest nie do wybaczenia. Spielberg znowu z jemu tylko znanego powodu w postprodukcji nakłada tonę prześwietleń i nienaturalnych wyostrzeń kadrów. Wygląda to czasem karykaturalnie, jak reklama czipsów w przerwie Ligi Mistrzów, a nie musical.
Całość jest niesamowicie usilnie „feelgoodowe”, co nie jest zbyt zaskakujące jeśli weźmiemy pod uwagę, fakt że za produkcję odpowiadał Disney. Cóż, w całym tym anturażu atrakcji brakowało tylko żeby gdzieś tam w trakcie sekwencji tanecznych wyskoczył naczelny milusiński i patron ludzi oglądających filmy pod kocem, Tom Hanks wyśpiewując „New York, New Yorku” i stepując. W każdym, razie wtedy bym się pewnie zwymiotował z tego blasku i przytulności, bo po tej niestrawnej cukierkowej misce od Spielberga można się nabawić refluksu.
Co można powiedzieć dobrego, to na pewno fakt, że Janusz Kamiński nadal nie wychodzi z formy i miejscami wyciąga za uszy z bagna pomysły Spielberga, a faktyczny dźwięk odświeżonych klasycznych piosenek z musicalu jest czasem naprawdę przyjemny dla ucha. Chodzi jednak drodzy Państwo, żeby wam te plusy, nie przesłoniły minusów! A jest ich masa i jak wcześniej wspomniałem ni jak nic się nie klei w zgrabną całość, a casting dryblasa Ansela Elgorta jako Tony’ego jest równie absurdalnym pomysłem jak ubranie Erlinga Haalanda w tutu i wystawienie go w „Jeziorze łabędzim”.
Steven Spielberg prawdopodobnie spełnia swoje jedno z największych reżyserskich marzeń i serwuje nam zupełnie niepotrzebny remake klasyka, który wychował miliony widzów musicali na świecie. O ile legenda Hollywood prawdopodobnie bawiła się świetnie i ma ogromną satysfakcje, o tyle my jako widzowie raczej musimy się obejść smakiem. W ogóle wydaje się, że Spielberg próbuje od czasu do czasu podeprzeć się własnymi interpretacjami filmowymi, aby jeszcze wykrzesać iskrę, a najlepszym przykładem tego niech będą „Przygody Tin-Tina” i właśnie „West Side Story”. Jestem niezmiernie sceptyczny, czy ten remake trafi do gustów współczesnych młodych odbiorców, którzy nie oglądali lub nawet nie słyszeli o klasycznym „West Side Story”. Stare filmy u większości młodej widowni nie są zbyt popularne, jednak stary film ubrany w nowe, „feelgoodowe” szaty z prześwietlonymi zdjęciami także nie będą zachęcające. Spielberg gra melodyjkę przebrzmiałych lat kiedy jako nastolatek fascynował się starym „WSS” jednak bawi to tylko jego. Już tak nie graj, Steve.
Ocena: 4/10