Recenzja filmu „Emigranci” (2021) Erik Poppe
Norweg kręcący remake szwedzkiej epopei filmowej? Czemu nie! Tym bardziej, że jest to Erik Poppe, który z kinem historycznym ostatnimi laty idzie pod rękę. Choć, skutki tego nie zazwyczaj nie są ekscytujące. W każdym, razie porwał się on na odświeżenie klasycznego szwedzkiego filmu z Maxem von Sydowem z 1971 roku i w 50 rocznicę premiery tamtej wersji serwuje nam szwedzki klasyk w nowych szatach.
Co od razu się rzuca w oczy to fakt, że reżyser najprawdopodobniej bardzo zainspirował się dziełami Terrence’a Malick’a, a w szczególności „Ukrytym życiem”. Kadry miejscami wyglądają wręcz bliźniaczo jak w ostatnim filmie Malick’a. Czy to problem? Moim zdaniem nie. Ukazanie sielskości wsi w ten sposób jest bardziej naturalny, a komentarze głównej bohaterki zza off-u są tu wartością dodaną i nie przeszkadzają w odbiorze lub nie wytwarzają pretensjonalnego sznytu (podobnie jak u samego Terrence’a Malick’a, którego są znakiem rozpoznawalnym). Film jest całkiem długi jak na standardy dzisiejszego kina, jednak zdecydowanie krótszy od ponad trzygodzinnego oryginału. Co ważne, udało się reżyserowi zawrzeć wszystko co było trzeba w czasie trwania, więc operacja skrócenia czasu pod wymogi dzisiejszego widza uważam za udaną. Sam lifting filmu jest udany, wygląda on naprawdę nieźle, a forma podania sztywnego w gruncie rzeczy dramatu historycznego jest niezwykle angażująca.
Film opiera się na historii jednej ze szwedzkich rodzin, które opuszczają rodzimą wieś na rzecz zamieszkania w Stanach Zjednoczonych w samym środku XIX wieku. Od razu, z miejsca, zostaje nakreślony fakt tego, jak bardzo luterański kościół wywiera wpływ na głównych bohaterach, a szczególnie na głównej bohaterce, która jako kobieta, właściwie jest w oczach kościoła narzędziem w rękach mężczyzny. Nie jest tym „narzędziem” w oczach męża, która zdaje się być człowiekiem wątpiącym, tym który pierwszy wyjdzie z kazania odrealnionego pastora. Gustaf Skarsgard w roli męża jest rewelacyjny i w końcu bryluje, i dobrze, gdyż to właśnie Gustaf potrzebował filmu, który doceni jego talent w porównaniu do całego klanu Skarsgardów. Równie, a nawet bardziej wyróżniającą się rolą jest rola Ulriki granej przez szwedzką wokalistkę Tove Lo. Autorka „Habits” zalicza naprawdę udany debiut w dilmie pełnometrażowym i wywiązuje się z roli wręcz śpiewająco. Problemem są jednak… Indianie. To jedni z najgorzej pokazanych Indian północnoamerykańskich w kinie od czasu RFNowskiego „Winnetou”. Oprócz przerysowania postaci, mamy też motyw Indian pokazany zupełnie błaho i bagatelizująco. Indianie są, robią jeden wątek filmowy, który szybko się ucina i koniec. Zawód. Jak również trzeba przyznać, że sam drugi i trzeci plan postaci jest całkiem przeciętny.
Warto zwrócić uwagę na nadmieniony już przeze mnie aspekt religijny, gdzie właściwie według naszych bohaterów, szczególnie przez bohaterkę, wszystkie złe i dobre rzeczy są dziełem lub intencją boską. To niesamowite uzależnienie mocy sprawczej i tłumaczenie wszystkiego co związane z bytem ziemskim głównych bohaterów „boską wolą” niestety równocześnie pomoże im przetrwać zło, ale i paradoksalnie wpędzi bohaterów w kolejne spirale zwątpienia. Tłumaczenie wszystkiego wolą Boga może być irytujące dla widza, ale tak niestety działały i nadal działają grupy protestanckie w USA (czego właściwie mamy tu genezę i zobrazowanie, dlaczego właściwie i skąd tak hermetyczne i konserwatywne grupy religijne w USA). Widz ma ochotę powiedzieć grypserskie „boże kopsnij rozum” tym ludziom.
„Emigranci” to film ułożony i całkiem zgrabny lifting szwedzkiego klasyka. To prawdopodobnie też najlepszy dotychczas film Erika Poppe, ale nie jest to film, który porwie tłumy, a sama warstwa fabularna może nie być zbyt zachęcająca dla większości widzów. Dodatkowo nie jest on pozbawiony wad jak choćby zupełne zbagatelizowanie wątków pobocznych i postaci z drugiego oraz trzeciego planu.
Ocena: 5/10