Recenzja filmu „Król Staten Island” (2020) Judd Apatow
Jest taki mem, gdzie pod napisem „I’ll look for a job tomorrow starter pack” widnieje joint, Playstation, logo Porn Huba i śpiący Gucci Mane. Tak też można w skrócie zarysować postać Scotta Carlina, postaci inspirowanej historią samego jej odtwórcy, czyli Pete’a Davidsona. Scott żyje w stagnacji, gdzieś pomiędzy byciem nastolatkiem, a dorosłym człowiekiem. Żyje poniżej swoich już dawno zapomnianych ambicji, a także poniżej jakichkolwiek ludzkich perspektyw w ogóle. Dni przemijają mu na tatuowani kumpli, paleniu gibonów i ewentualnym niezobowiązującym seksie z zakochaną w nim bez wzajemności przyjaciółką Kelsey, która zdaje się, że jako jedyna osoba widzi w nim jeszcze jakiś potencjał.
To opowieść o człowieku, który zatracił swój „mityczny” potencjał, jakim amerykanie karmią się od stuleci. Los sprawia jednak tak, że do życia jego matki wkracza nowy mężczyzna. Figura tragicznie zmarłego ojca strażaka zostaje zepchnięta przez nowego partnera matki, również strażaka. Scott musi się zmierzyć z tym, że nie będzie już jedynym mężczyznom w życiu swojej matki, a na dodatek będzie musiał podjąć choć cień obowiązków. Niechęć obydwu panów jest wyraźna, a nieopierzony w samozaparcie Scott zaczyna co raz to przegrywać bitwę na nerwy z ojczymem. Momentem przełomowym, jest podjęcie się obowiązku zaprowadzenia i odprowadzenia dzieci ojczyma do szkoły. Widzimy jak Carlin, początkowo niechętny i sceptyczny, przez codzienne wdrożenie jednego obowiązku zmienia się. Zaczyna kiełkować w nim charakter. Czy to inflantylne, że reżyser serwuje nam urodzenie się na nowo bohatera przez tak prozaiczną czynność jak odprowadzenie dzieci do szkoły? Nie, życie jest prozaiczne w gruncie rzeczy, a przyziemny przykład niech będzie motorem napędowym i pewnego rodzaju metaforą inicjacji rozpoczęcia zmian.
Scott odprowadzając dzieci do szkoły zaczyna z nimi dyskutować na wiele różnych tematów, w końcu odkrywa w sobie zapomnianą cechę, mowę i roznieca znowu światłość swojego umysłu, a mityczna iskierka potencjału, która każdy myślał, że została dawno temu zgaszona zaczyna tańczyć wokół bohatera oświetlając mu nowe możliwości. Końcowo bohater przemienia się ku lepszemu, wychodzi z marazmu, nie dla tego, że życie mu się zaczęło układać, ale dlatego, że podjął walkę. Nie pali już jointów, a jego mózg zaczął być znowu światły. Zaczyna dostrzegać wokół rzeczy, których przedtem nie dostrzegał, jak choćby miłość, troskę i ciepło Kelsey. Całe clue filmu pobrzmiewa końcowo w rytm kiedy zaczyna wtórować mu „Pursuit of happiness” Kida Cudi’ego. Można się przyczepić, dlaczego pobrzmiewa tu Kid Cudi, a nie operowa aria, która jako błogosawieństwo spadła by na głowę bohatera. To nie jest film o nawróconym człowieku, to film o człowieku, który zaczął po prostu się zmieniać, a zmian powinna być dla nas czymś prozaicznym i powszechnym jak właśnie „Pursuit of happiness” lecące z samochodowego radia czy w tle YouTube’owej składanki na imprezie. I jak czasami zwykło się mawiać, że nie należy nadmiernie gonić za szczęściem, tak naszemu bohaterowi w końcu należało ten pościg zacząć. Należało mu abdykować z bycia mistrzem marazmu i rozpocząć bycie uczniem działania.
Ocena: 5,5/10