Recenzja filmu „Sundown” (2021) Michel Franco
Jest coś denerwującego mnie w manierze Tima Rotha, wszędzie gra albo nabuzowanego albo zmanierowanego. I za takiego też zmanierowanego bubka znowu przyszło mu robić w „Sundown”. Oczywiście, ktoś może stwierdzić, że taka postawa jest celowa, no bo ma okazać głupotę wachlarza póz i pustych kroków ku rozkoszy (przynajmniej tak może się wydawać) podstarzałego, zagubionego hedonisty. Może i celowa jest i ma specjalnej budzić we mnie antypatie, jednak biorąc pod uwagę całość wydźwięku dzieła, śmiem wątpić.
Wszystko się kręci wokół głównego bohatera, dosłownie i w przenośni. Jest on nie egoistą, a wręcz egotycznym narcyzem. Jego nihilizm i zagubienie jest pewnego rodzaju wektorem nieświadomej pustki, która wylewa się z niego przez niezaspokojone popędy. W skrócie, bohater zdał sobie sprawę, że nie wie właściwie czego chciał i czego chciał, dlatego też postanowił to wszystko rzucić i zacząć nowe życie z młodą meksykanką.
Nie będę się bawił w sędziego moralności bo reżyser robi tu film tyle niejednoznaczny, co sugerujący, jednak muszę pochylić się nad zabiegami fabularnymi bo o ile Franco naprawdę nieźle kreuje rzeczywistość o tyle jego twiściki fabularne są zbyt wymuszone, a w drugiej połowie filmu ta formalna zorba reżysera przyspiesza tak, że rozmywa cały wydźwięk.
W gruncie rzeczy jednak można przyznać pewną solidność obrazowi Franco. Nie jest to typowy dramat o zagubionym mężczyźnie, a coś między obrzydzeniem, apatią a ekscytacją. Wszystko jednak przytłumione leniwym filtrem.
„Sundown” to film moralizatorski? Trochę tak. Ale czy skuteczny? Aaa… tutaj już nie byłbym tego taki pewien, na pewno może być czymś więcej dla pewnych osób, wątpię jednak w wielkość tego filmu i zatrzymałbym się na jego solidność, bo wad jest sporo. Można jednak powiedzieć, że film został uratowany przez Franco, mimo iż Tim Roth miejscami starał się go pretensjonalnie przeblazować i zrobić z niego śledzia w śmietanie.
Ocena: 5/10