Recenzja filmu „Last Christmas” (2019) Paul Feig
Nie ma nic bardziej ordynarnego w okresie przedświątecznym niż grające gdzieś w tle Wham!-Last Christmas. No więc, na kanwie tych skojarzeń Paul Feig zapragnął zrobić podobający się wszystkim pseudo-hołd pamięci Georga Michaela z wykorzystanie wcześniej niepublikowanego utworu „This is how (we want you to get high). I czy to pragnienie spełniło się? Absolutnie nie, a w tym filmie tyle George’a Michaela co świątecznego klimatu.
Fabuła filmu Feiga jest zupełnie naiwna i bezcelowa, właściwie równie dobrze mogłoby jej nie być, a reżyser mógłby kręcić coraz to inne scenki rodzajowe ze świątecznym wystrojem i lampkami. Jestem jednak pewien, że ta bezcelowość fabularna jest w gruncie rzeczy celowa. Dlaczego? Otóż, miał być to film świąteczny, czyli w domniemaniu producentów film dla każdego, taki który zarówno w swej bezideowości by nikogo nie ubódł ani nie uraził. By wydane nań pieniądze dały ukojenie i niezbyt górnolotne doznania w okresie przedświątecznym i w komercyjno-konsumpcyjnym stylu dawać nadzieje na lepsze jutro. No cóż, idea ciepławej, papkowatej i zupełnie bezzębnej brei został osiągnięty.
Jeśli już poddałem pod ostrzał wątpliwości co do fabuły, zastanówmy się nad drugim clue całego filmu, czyli piosenkami George’a Michaela przewijającymi się w tle filmu. Czy są one odpowiednio dobrą wymówką dla kręcenia filmu? Tak, dla dobrze nakręconej biografii bądź dokumentu, a nawet musicalu. Ale absolutnie nie dla tandetnej komedyjki aspirującej na miano feel-goodowego kanapo-posiedziciela. Nomen omen, piosenka przewodnia jest całkiem dobra i przywodzi na myśl stylistykę z płyty „Patience”, gdzie Michael zmienił stylistykę utworów na konkretnie świeższą i bardziej odpowiadającą popkulturowym upodobaniom.
Paul Feig wyreżyserował aż 17 odcinków kultowego amerykańskiego „The Office”, niestety tutaj jego film jest zupełną abominacją niewymuszonego humoru z serialu. W ogóle cały film jest siermiężny, wątki wydają się być robione wymówkowo i na siłę, tak jak w przypadku np. serii Listy do M. (gdzie już sami producenci biorą wątki z bębna maszyny losującej).
Końcowo ten film wyparowuje z głowy po dwóch sekundach od obejrzenia. Gra aktorska jest jak z reklamy pasty do zębów, a muzyka George’a Michaela leci gdzieś w tle akcji niczym w biurowej windzie. Świąteczny klimat też się wydaje być jakimś… konsumpcyjno płaskim. Mam nadzieję, że sukces kasowy w postaci ponad 120 milionów dolarów, nie przełoży się w przyszłości na kolejne części, bądź kolejne szmirowate, wymówkowe filmy świąteczne w takiej konwencji. Choć to tylko pobożne życzenie, a nam nie pozostaje nic prócz życzenia wesołych świąt i oby nie były tak trywialne w swym trwaniu jak owe „dzieło” Feig’a.
Ocena: 3,5/10