Recenzja filmu „Thor: miłość i grom” (2022) Taika Waititi
Marsza Taiki Waititiego na podbój Hollywood trwa. Naczelny maoryski kawalarz kina znowu raczy nas marvelowskim Thorem, tym razem jednak dano mu do dyspozycji Christiana Bale’a jako głównego antagonistę. Powinno wyjść druzgocąco efektownie, a film powinien nas razić (z resztą dodatkowo soundtrack składa się głównie z dyskografii Guns’n’Roses) a wyszło niestety strasznie efekciarsko.
Napiszę prosto z mostu, nie podobał mi się wcześniej „Thor: Ragnarok”, a dodatkowo uważam, że tych marvelowych masowców w ostatniej dekadzie wyszło dobrych, możeee… z osiem (średniaków był zalew, co i tak jest lepszym wynikiem niż DC). No ale brandowanie nowego filmu Marvela nazwiskiem Waititiego jest czymś, co jednak kusi do sprawdzenia. No i wyszło słabo. Tak jak ostatnim razem kiedy maoryski reżyser połączył siły z uniwersum Marvela.
Przede wszystkim, jest to film tak przewidywalny, że po pierwszych minutach gdy pojawia się postać antagonisty bogobójcy, wiemy jak to się wszystko skończy i potoczy. No i nie ma niestety żadnych twistów, wszystko idzie jak po sznurku. Tu trochę polatają po kosmosie, tu jakieś czerstwe żarty, a tu postawa nieugięta i bohaterska. Nudy. Poza tym, myślę że postać Thora już tak jest wyeksploatowana, że kiedy po raz kolejny widzę Hemswortha w kostiumie superbohatera mam ochotę wyłączyć ekran.
W ogóle nie czuć tu inwencji i niekonwencjonalności Waititiego, a lecące w tle Guns’n’Roses brzmi jakby ktoś puścił z radia losowej stacji przejeżdżając obok planu. Tak mniej więcej w skrócie wygląda w ogóle energia tego filmu. Najbardziej chyba szkoda w tym wszystkim Bale’a, który wczuwa się w swoją rolę ponad miarę, ale myślę, że trochę nie rozumie strawnej i niedramatycznej konwencji marvelowskich tasiemców i czasami wygląda wręcz groteskowo, jakby głosił shakespearowskie monologi w lunaparku.
„Thor: miłość i grom” jest kolejnym filmem Marvela tylko dla zapaleńców i nastolatków. Niestety, Waititi znowu wolał być trybem w machinie dostosowując się do inwencji producenckich, a nie swoich własnych, marnując przy tym potencjał obsadzenia Russella Crowe jako Zeusa. No i końcowo te wszystkie gromy zamiast razić wiza, mierżą włos na głowie, że oto Disney znowu nam wciska miernotę.
Ocena: 3,5/10