Recenzja filmu „Avatar: Istota wody” (2022) James Cameron
James Cameron ma prawie 70 lat i stworzył właśnie… ósmy film fabularny. Tak, Cameron stworzył 8 filmów, które zarobiły bagatela prawie 8,5 miliarda dolarów. Trzy z czterech najbardziej dochodowych filmów w historii należy właśnie do niego. Może więc i Cameron nie jest zbyt płodnym twórcą, ale trzepać kasę z filmów potrafi perfekcyjnie. Istny makler filmowy, który robiąc analizę techniczną rynku filmowego wydaje film taki, który przysporzy największego zwrotu. Dodatkowo używa dźwigni finansowej, a może bardziej, dźwigni marketingowej w postaci swojego nazwiska.
I tak samo tym razem, po 11 latach odkładania premiery, czekania tłumów na drugą część Pocahontas w kosmosie, Cameron zrobił swoje boxoffice’owe czary mary i wyjął z kapelusza, a właściwie z kas biletowych okrągłe dwa miliardy dolarów. Nie obeszło się jednak bez innych szacher macherów i niedługo przed premierą „dwójki” wznowił seanse „jedynki”. Co zarobił na niewiedzy naiwnych to jego. Niemniej trochę mnie rozśmieszyło kiedy po seansie „Avatara: Istota wody” zobaczyłem reklamę „25 lat Titanica” i informację o wznowieniu seansów. Ten człowiek naprawdę wie jak robić hajs.
Ale już zapomniał jak robić kino. Bądźmy szczerzy, nowy „Avatar” to najgorszy film nominowany w głównej kategorii oscarowej od czasu… starego „Avatara”. Trzy godziny męczenia buły i oglądania jak niebieskie, komputerowe ludziki biegają po ekranie. Cameron musiał mieć jakiegoś bad tripa 20 lat temu podczas słuchania „Eiffel 65” i do dziś siedzi w niebieskiej chatce z niebieskimi ludzikami.
Dużo recenzentów i widzów mówi: „fabuła tego filmu jest denna, ale jakie wspaniałe widoki! A jakież to osiągnięcie techniczne, 48 klatek na sekundę!” Nie ma to znaczenia, skoro sam film jest gniotem. To kalka samego siebie, jakiś absurdalny samokopiujący i samospełniający się film tak skrzętnie zrobiony po to, żeby się podobał gawiedzi, że aż zęby same zgrzytają z niezadowolenia. Co najgorsze, Cameron ma w planach wypuścić jeszcze trzy filmy z tej serii. Chłop chce zdominować top 7 boxoffice’a na wieki. On nie chce robić kina tylko hajs, żeby potem złazić tym swoim batyskafikiem na głębie oceanu i oglądać jak rurkowce leżą na dnie morza. A co najgorsze, zamiast pokazywać żywe rurkowce to wciska mi wygenerowane komputerowo plastusie.
Pomijając fakt kasowy, nie widzę i podkreślam to któryś, raz nic szczególnego, rewolucyjnego, epokowego i interesującego w tym filmowym bzdecie. To jak marketing zrobił z tego słabego, bezemocjonalnego i głupiutkiego filmu bożyszcze tłumu i powód do wypełniania sal multipleksów jest dla mnie co najmniej niezrozumiały. Marketing dźwignią handlu. A Cameron jest takim mistrzem marketingu, że sprawił to, że ogół ludzi uwierzył, iż jest to coś godnego wydania kilku dych i spędzenia trzech godzin w ciemnej sali kinowej na tyłku po to tylko żeby zobaczyć jak reżyser pokazuje: patrzcie ludzie to są zwierzaki, to jest przyroda, one są dobre, a ludzie wszystko rozpierdolą. Zrozumieli? Git, spotykamy się za 2 lata!
„Avatar: Istota wody” to nudne, wtórne i mało widowiskowe, mało rozrywkowe kino, które z najlepszymi filmami Camerona, tymi legendarnymi świetnymi filmami akcji nic nie ma wspólnego. Gdzie się podział ten reżyser, który w „Terminatorze” nawiązywał do „Psa andaluzyjskiego”? Gdzie się podziały błyskotliwe teksty z „Terminator: dzień sądu”? Gdzie się w końcu podział suspens z „Obcy: decydujące starcie”? Nic ze starego Camerona nie przetrwało w… zdziadziałym, łasym na walenie farmazona Cameronie uduchowionym, który pod płaszczykiem gadania jakiś czczych truizmów zbija hajs na gawiedzi.
Ocena: 3,5/10