Recenzja filmu „Biały tygrys” (2021) Ramin Bahrani
„Era białego człowieka się skończyła” pisze w mailu główny bohater, hindus do chińczyka. Pomijając oczywiste nieporozumienie (hindusi są rasą białą) to główny bohater ma rację. Przykład hindusa, zdeterminowanego do osiągnięcia celu, skłonnego poświęcić wszystko, aby wyrwać się z biedy, motywowanego niezwykłym bólem i furią jest rzeczą powszechną, która będzie z biegiem czasu narastać, a ambicje mieszkańców Indii zwiększać się w miarę jego upływu.
Ramin Bahrani serwuje nam opowieść monumentalną w swojej prostocie. Historie od zera do bohatera. Człowieka, który z quasi-niewolnika wspiął się na same wyżyny grup społecznych w Indiach. Który swoim uporem zerwał łańcuchy kastowości i w sposób, może i wątpliwy moralnie, ale na pewno skuteczny wyrwał się z zaklętego kręgu. Film jest gruboskórny, brudny i miejscami odstręczający od grubego bohatera, któremu nie brakuje atawizmów i obcych zachodniej kurtuazji w działaniach. Ale taki miał być cel, pokazać determinacje „tygrysa” w walce o byt. Człowieka zdolnego zabić, żeby żyć. Pierwotnego w swej drodze na szczyt drabiny społecznej, ale przy tym niezwykle skutecznego.
Wiele głosów negowało wyjątkowość tego filmu, wielu z nich po prostu nie dostrzegało wyjątkowych składowych tej narracji. Po pierwsze jest to film budowania bohatera, którego nie można jednoznacznie określić moralnie. Jest on ludzki zarówno w swych zwierzęcych przejawach jak i ludzkiej naturze. Mrok, który mimowolnie go otacza od zawsze na zawsze jest pewną skazą, ale i przewagą „tygrysa” nad ofiarami. Po drugie, duża część widzów tego filmu utożsamia Indie z barwnymi opowiastkami rodem z Bollywood, a kiedy przychodzi na cięższe obyczajówki z tego regionu po prostu im się nie klei do konwencji zastałości i ignorancji zachodnich społeczeństw, które wolałyby pokiwać głową w tę i nazad do skocznych piosenek niż wytężyć tejże głowę w celach interpretacyjnych, przede wszystkim pod kątem zawiłości systemu kastowego jak i cierpienia z nim związanego. Po trzecie, jest to film produkcji Netflixa, przez co na tle masowych gniotów i feel-good movies do kocyka naprawdę jawi się jak drapieżny, biały tygrys pośród odmętów mierności.
Wszystko układa się w jedną całość, film nie ma zamiaru nikogo moralizować, ani motywować. Ma za zadanie pokazywać pewien przypadek, który dzieje się na naszych oczach, a na który zachód raczej nie zważa bagatela od… nigdy. Bahrani jest świetnym obserwatorem i opisuje z największą gracją swoje spostrzeżenia dodając przy tym pewne smaczki kulturowe, miejscami niewyłapywalne dla ludzi, którzy chociaż trochę nie zainteresowali się obecnymi Indiami. Dzieło zostawia widza w moralnym znaku zapytania. Nie wiadomo, czy właściwie kibicowaliśmy czy nie bohaterowi. Zbyt wiele wątpliwości moralnych, a bohater zbyt nieoczywisty. I tak jak w przypadku ofiar Balrama Halwai’ego, głównego bohatera, bohatera który wspiął się na szczyt nie przez bierne oglądanie, a atak. Tak również film wyczekuje z mieniącymi się kłami w mroku i atakuje z pewną siłą w momentach kulminacyjnych. Ten tygrys naprawdę w zalewie netflixowskich „ciepłych kapci” jest białym, niepowtarzalnym tygrysem.
Ocena: 5,5/10