Recenzja filmu „Milion małych kawałków” (2018) Sam Taylor-Johnson
Małżeński duet aktor-reżyserka Aaron i Sam Taylor-Johnson wrócił w 2018 roku po 9 latach od ostatniej współpracy. I choć oboje z twórców zaliczyli po drodze wątpliwej jakości dzieła to wydaję się, że obydwoje małżonków weszło na właściwe tory. „Milion małych kawałków” jest pomieszaniem w pewnym względzie filmu ciężkiego obyczaju z filmem quasi-motywacyjnym, a’la filmy familijne z Dennisem Quaidem. Dlaczego? Forma w jaką zlepiono ten film jest stricte wiodącym nas do zmiany bohatera, która jest oczekiwana i z całą pewnością nadejdzie.
James Frey jest uzależniony praktycznie od wszystkiego co destrukcyjne dla człowieka. Jest wrakiem w wieku 23 lat. Mimo bycia pisarzem i inteligentnym człowiekiem, nie może być człowiekiem wolnym. Jego słaba wola i upadek pod ciężkim brzemieniem uzależnień są świadectwem człowieka rozbitego na milion kawałków, jak lustro, które rozbija w narkotycznym otępieniu. Doprowadza go to wręcz do stanu agonalnego, kiedy budzi się na centymetry od śmierci w szpitalnym łóżku. Dalszej drogi już niema, leczenie to ostatnia droga ratunku. I jak w każdej historii o walce z nałogiem bywa, początkowo nasz bohater jest oporny. Energia, którą kieruje na absurdalny upór jest wprost proporcjonalna do tej, która mogłaby się przerodzić w organiczną pracę nad sobą, jednak umysł człowieka uzależnionego nie działa racjonalnie, a wszelkie próby spalają na panewce. Momentem przełomowym, który da napęd bohaterowi do zmian będzie poznanie narkomanki, również leczącej siew zakładzie, Lilly, ale także drugoplanowo rozmowy i zderzenie swojego światopoglądu z charyzmatycznym Leonardem.
Jak większość filmów z quasi-motywacyjnym przesłaniem kończy się dobrze, dla bohatera, który wychodzi z nałogu, ale okupuje swoją wolność i życie walką oraz cierpieniem. Znajduje samego siebie, ale traci najbliższą mu osobę. Mimo to wytrenowany przez ten czas charakter nie pozwala mu zejść znowu do rynsztoka, a końcowa walka ze szklanką gorzały okazuje się zwycięska.
Jeśli ten film nosi znamiona przeciętnego, i w gruncie rzeczy taki jest, dlaczego więc ma te pewne przebłyski wyjątkowości? Ponieważ ma Aarona Taylor-Johnson’a, który dźwiga ten film i zalicza jedną ze swoich najlepszych ról. Taylor-Johnson dwoi się i troi, aby skupić uwagę widza, wciela się w postać narkomana i alkoholika niezwykle przekonują, przy czym jego siła perswazji nie wynika z choćby aparycji, ale tego jak dokładnie przygotował rys psychologiczny i odwzorował go w każdym szczególe aktor. Niestety, do głównej roli dosyć daleko innym rolą w tym filmie, przez co jak już zaznaczyłem tu znowu rodzi się skojarzenie do niskobudżetowych filmów familijnych z pewnym sensie „gadającymi głowami” w tle.
„Milion małych kawałków” na pewno nie jest filmem złym, ale w gruncie rzeczy nie jest też filmem spełnionym. Czasami ma się wrażenie, że reżyserskie ambicje Sam Taylor-Johnson, nie były tak duże jak aktorskie Aarona. Koniec końców jednak można stwierdzić, że film mimo bycia aspirującym do większego przesłania i sensu, czasem ten balast dźwiga, a czasem po prostu rozjeżdża się i idzie na łatwiznę. I jak tańczący w początkowej scenie pijany James Frey, robi piruety między truizmami, a głębszymi nieoczywistościami.
Ocena: 5/10