Recenzja filmu „Córka górnika” (1980) Michael Apted
Loretta Lynn jest absolutną legendą w USA i była już nią za życia. W Polsce jednak jest piosenkarką niemal nieznaną. Najlepszą tego naocznością jest fakt, że kultowy w pewnych kręgach film o jej życiu w Stanach Zjednoczonych wykręcił w roku premiery zawrotne jak na ówczesny czas prawie 27 milionów dolarów, natomiast na Filmwebie ma… niecałe tysiąc ocen i jest filmem właściwie niebyłym.
A nie powinno tak być, gdyż ten klasyczny, świetnie zrealizowany biopic to świetna mieszanina realizmu z pompatyczną karierą, drogi walki ku spełnianiu najskrytszych marzeń, poszukiwaniu zrozumienia i cierpieniu. Ta słodko-gorzka ballada (z happy endem) naprawdę zachwyca. Chemia między Sissy Spacek a Tommy Lee Jonesem jest niesamowita. Aktorzy pochłaniają sobą cały film a ich wykluczające się charaktery i trudna miłość przeplatana cierpieniem i chwałą to obraz angażujący i absolutnie godny żywota Królowej Country.
Z tym, że zaznaczam iż country w latach 60-tych było znacznie różne od współczesnego. Sam bym zaryzykował stwierdzenie, że muzyka wczesnej Loretty Lynn bardziej przypominałaby dla dzisiejszego słuchacza mieszaninę folku i bluesa ze skocznymi melodiami. Dlatego, też aspekt muzyczny nie powinien być straszakiem w tym filmie.
Film to istny zapomniany diament, który w zalewie tanich i tandetnych biografii mieni się kolorami kusząc widza. Lecz faktem jest, że dowiedzieć się o jego istnieniu jest trudno, niemal niemożliwym jest jeśli nie zrobi się researchu.
„Córka górnika” to dobrze zrealizowany i ciekawy „zakurzony klasyk” z absolutnie rolą życia Sissy Spacek i jedną z najlepszych ról Tommy’ego Lee Jonesa. Wzór zarówno dla twórców biopiców jak i konstrukcji relacji dwóch głównych ról kochanków dla każdego reżysera. Udane, godne zapamiętania uczczenie pamięci o Loretcie Lynn i kameralno-wzniosły pomnik jej żywota.
Ocena: 6/10