Recenzja filmu „Paryż pani Harris” (2022) Anthony Fabian
Nominacja oscarowa za kostiumy dla filmu o sukni od Diora było oczywistą oczywistością. Jednak z ciekawości i odpowiedzi na pytanie „czemu?” trzeba było się pochylić nad tym filmem. I właściwie to wyszło lepiej niż się spodziewałem, choć jest to film cukierkowy i nudnawy.
Nie będę jednak zbyt krytyczny bo ta feel-goodowa bajeczka o kopciuszku na emeryturze jest właściwie bardziej merytoryczna i porywająca w swojej materii niż większość filmów na streamingach dlatego tu trzeba oddać temu filmowi, że nie oszukuje i nie aspiruje do bycia czymś więcej, a przy tym przemyca pewne ciepło kapciowe, ale jednak przesłanie.
Najciekawszym jednak aspektem tego filmu jest pojedynek Lesley Manville z Isabelle Huppert. Coś na wzór pojedynku dobrej wróżki i macochy z „Kopciuszka”. No i zwycięsko wychodzi Huppert, bo Manville jest tak słodka i dystyngowana, że same damy dworskie z salonów Ludwika XVI i Sanah w sukience w kwiatki pijąc jakiegoś tam soczka w kartoniku by była przy niej uosobieniem wyuzdania. Istny proszę państwa anioł ascetyczny, który pragnie założyć suknię Diora. Z drugiej strony Huppert robi z siebie jakiegoś demona moda i jest trochę pretensjonalna. No ale cóż, może po prostu ta słodka poczciwość Manville zbyt rzucała się w oczy?
Powiem szczerze, że irytowała mnie emanacja Diorem jako marką. D-I-O-R. TO JEST DIOR. Szanowni państwo, dla mnie Pani Harris mogła i jechać po sukienkę marki Yaxinglong na rynek miejski w Sochaczewie i byłoby równie dobrze. A może nawet bardziej przewrotnie i mniej zadufanie, a ja bym był bardziej ciekaw czy 100% poliester i elastan made in PRC przetrwa bal.
„Paryż pani Harris” to trochę łyżka cukru, trochę kolorowa bibułka, a trochę nawet znośne lekkie kino z estetyką brytyjskich programów kulinarnych a’la „Nigela gryzie” czy te wszystkie taśmowce z Jamiem Oliverem, z tym że zamiast żarcia są tu sukienki i mania posiadania własnej ciemno zielonej sukienki od paryskiego projektanta.
Ocena: 4,5/10