Recenzja filmu „Wszystko co żyje” (2022) Shaunak Sen
Koncept „Wszystko co żyje” był całkiem ciekawy, indyjska opowieść o zagrożonej wyginięciem kani czarnej wzlatującej nad mumbajskim niebem, gdzie smog i zanieczyszczenie powietrza sięga zenitu. Niestety, autor zamiast skupić się na życiu majestatycznego ptaka wykorzystał go do zrobienia dokumentu o życiu ludzi, którzy się nimi opiekują. I tu poszła wymówka, że przecież życie takich ludzi jest wspaniałomyślne i dobre, więc i film o nich musi być na pewno udany, a przynajmniej słuszny.
No i o ile co do słuszności można się sprzeczać, to udany na pewno nie jest. Coś tam zupełnie nie zagrało i dostaliśmy zupełnie nieudolny film ani-to-przyrodniczy ani-to-społeczny. Ta dziwna mieszanka jest przy tym niezwykle nudna, a i cóż z tego że pokazuje ludzi robiących tytaniczną pracę w obronie i ku uratowaniu kani czarnej, jeśli robi to w taki sposób, że bardziej ziewnę niż się tym przejmę. Sam temat nie zastąpi w filmie całej reszty.
„Wszystko co żyje” mógł być filmem przynajmniej ciekawym i potrzebnym, a stał się jedynie pustą, koślawą wymówką, która dostała nominacje do Oscara. Tę nominację dostała oczywiście za podjęcie tematu, ale nie za samą swoją materię. No cóż, po raz kolejny Akademia wykazuje się tylko i wyłącznie hipokryzją i populizmem. A ja pewnie za kilka dni zapomnę o istnieniu tego filmu.
Ocena: 2,5/10