Recenzja filmu „Dzień flagi” (2021) Sean Penn
Ostatnie lata nie są dla Seana Penna zbyt udane zarówno na kanwie aktorskiej jak i reżyserskiej. Targany obyczajowymi skandalami, czasami wykluczony z bohemy hollywoodzkiej, a czasami ochoczo witany laureat Oscara w przeciągu ostatnich dwunastu lat brał udział bądź tworzył dwa, może trzy udane projekty. Z aktorstwem trochę już mu nie po drodze bo i przez swoje obyczajowe skandale od pewnego czasu nie za bardzo dostaje te pierwszoligowe. Tak więc Penn postanowił wrócić do reżyserowani. I zdawać by się mogło, że autor fenomenalnego „Wszystko za życie” przetrze się słabiutkim filmem „Jej twarz”, a dalej już raczej gorzej być nie może i wróci do formy filmem quasi-melancholijnym i immersyjnym, czyli „Dniem flagi”, który miał chyba w założeniu przypominać stylem niezwykle poruszającą konstrukcje „Wszystko za życie”. No i niestety, było gorzej. Gorzej niż źle.
Naprawdę, nie wiem co siedzi w głowie Seana Penna i czy ma on choć trochę przy całym szacunku do jego kunsztu aktorskiego i warsztatu reżyserskiego samokrytyki. Tworzy on w „Dniu flagi” patetyczny do bólu, rozwleczony do granic i absurdalnie pretensjonalny film, który równie dobrze mógł być kiczowatym klipem do przemówień Reagana z podkładanym nań muzyką operową. Sean Penn chciał zrobić miks teledysku Lany Del Rey, filozofii z podręcznika dla akwizytorów i „Przemytnika” Clinta Eastwooda. Tyle że wyliniały Penn bardziej przypomina tutaj wujka gadającego truizmy przy wigilijnym stole niż filozofa, a cała jego narracja i gra, cały ten pompatyzm jest komiczny. Penn cały film chce nam coś przekazać, wykrzyczeć, wyszeptać albo chociaż pokazać. Tylko ma wrażenie, że w swoim filmowym egocentryzmie sam zapomniał o co mu chodziło, i czy on właściwie jest za, przeciw czy się wstrzymał od głosu. Ktoś może powiedzieć: ten film pokazuje prawdę o amerykańskim śnie! A guzik, ten film jedynie pokazuje, że Penn mentalnie stetryczał i uważa nadal, że to co on robi jest święte i na pewno jest ekstra jak w przypadku przyniesienia Zełeńskiemu swojego Oscara, ale nie na stałe tylko tak o, żeby sobie popatrzył. I my widzowie, jesteśmy oglądając ten film jak Zełeński z tym Oscarem, mamy patrzymy, po coś ten film zrobił Penn, ale chyba on sam nie wie o co mu chodzi i po co, a my możemy tylko się zębicznie uśmiechnąć.
Trochę ma się wrażenie oglądając „Dzień Flagi”, że Penn zrobił ten film dla swojej córki, którą obsadził w roli… swojej córki. Cóż, Dylan Penn zagrała całkiem okej i nie można się przyczepić, jednak przez tą bardzo koślawą i miejscami żenującą retorykę martyrologiczną Penna wykrzykującą z ekranu „WSZYSTKO DLA MOJEJ CÓRKI”, nie mogę nie stwierdzić, że to ambicje ojca zagłuszają talent córki.
„Dzień flagi” miał być filmem ocierającym się o immersyjny, melancholijny i poważny dramat, który trzyma w napięciu i daje do myślenia. Niestety, Penn zniweczył te wszystkie plany koncertowo i wyszedł mu kiczowaty gniot, którego nikt nie będzie pamiętał, a koniec końców nie przysporzy on żadnej sławy jego córce, a jedynie przypnie nepotyczną łatkę Pennowi.
Ocena: 2/10