Recenzja filmu „Fabelmanowie” (2022) Steven Spielberg
Kiedy Spielberg wypuścił remake klasycznego „West Side Story” byłem bardziej niż zawiedziony. Zwątpiłem też w wolę twórczą, a także samego Spielberga. Nie pomagało też to, że od kilkunastu lat Tytan z Hollywood nie potrafił się wybić filmem poza przeciętność i raczył widzów raczej średnio udanymi dziełami, co rozwodniło moim zdaniem jego legendę, którą budował konsekwentnie do końca XX wieku. No ale jednak XXI wiek nie był tak łaskawy dla reżysera i poszedł w totalną przeciętność. Nic sobie jednak z tego nie zrobił najwyraźniej do bólu konsekwentny Steve i stworzył autobiograficzny poemat, w którym pierwszy raz od 25 lat przekazuje tak pięknie z pasją swoją emocjonalność.
Naprawdę nie spodziewałem się, że Spielberg praktycznie na koniec kariery nakręci jeszcze tak perfekcyjny realizatorsko, a przy tym tak piękny film. Bezpretensjonalny, melancholijny a przy tym hollywoodzkim w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dodać też trzeba, że same role są tu odegrane z najwyższą klasą. Najbardziej jednak chciałbym wyróżnić trójkąt Dano-Rogen-Williams, który robi tu kompanię emocji. W ogóle moim zdaniem brak nominacji oscarowej dla Dano to nieporozumienie, bo gra przewspaniale, z jakąś taką nienamacalną cząstką starego kina, takiego gdzie widziałbym go u boku Clarke’a Gable’a, Jamesa Stewarta i Henry’ego Fondy. Ale docenić też trzeba Setha Rogena, który w końcu dostał rolę chociaż trochę mniej głupawą i nieśmieszną niż zazwyczaj, przez co możliwe, że zagrał rolę życia. A no i Michelle Williams, która nie bez powodu dostała piątą nominacje oscarową, a która nadaje całemu filmowi niesamowitego i dawno niespotykanego pocisku emocjonalnego. To ona jest tą cząstką artystyczną podczas gdy Paul Dano analogicznie jest cząstką profesjonalisty.
Ten film to przepiękny, przekorny, a przy tym melancholijny wielki sen Stevena Spielberga. Na nowo zacząłem go podziwiać, zaskoczył mnie, nie spodziewałem się tego. Naprawdę myślałem, że te czcze głosy są tylko kurtuazyjną gadaniną. Tak jednak nie było. Dodatkowo scena z Davidem Lynchem jako Johnem Fordem jest jako ta wisienka na torcie i prawdopodobnie przejdzie do annałów kinematografii.
„Fabelmanowie” to epopeja rodzinno-filmowa najbardziej wpływowego i najbardziej popularnego żyjącego reżysera. To ostatni taniec reżysera, który od 52 lat tworzy własny pomnik. Spielberg zostawia sobie piękne zwieńczenie kariery, ale bynajmniej nie pokazuje nam tanich truizmów o tym jak wchodził na szczyt, a o tym jak jako dziecko i nastolatek doszedł w ogóle do tej pasji. Niezwykle emocjonalny, niezwykle ludzki i ciepły film. Spielberg wytrąca wszystkie karty z talii i pokazuje, że nadal jest wielki. Mam tylko obawę, że po tym filmie znowu wróci do średniawki. Jednak na razie nie będę sobie tym zaprzątał głowy, bo znowu zaczarował mi głowę 24 klatkami na sekundę.
Ocena: 7/10