Recenzja filmu „Drogi Evanie Hansenie” (2021) Stephen Chbosky
Obsadzanie dwudziestolatków w roli nastolatków to norma, nie tylko w kinie polskim ale i ogólnoświatowym, ale obsadzenie prawie trzydziestoletniego Evana Plett’a w roli nastolatka jest jakimś rekordem świata. Jeszcze gdyby Ben Platt wyglądał młodo, ale nie. On po prostu wygląda jak prawie trzydziestoletni facet w ubraniach i pokoju nastolatka.
Oprócz tego, film moim zdaniem jest naprawdę dziwaczny w całej swojej okazałości. Wiem, że za kamerą stanął „mistrz” (słowo mistrz z przekąsem oczywiście) lekko kiczowatych filmów, które mają wyciskać łzy („Cudowny chłopak”, ”Charlie”) jednak tu Chbosky wszedł na jakieś Himalaje kiczowatego kina dla nastolatków, które interesują tylko pięćdziesięciolatków, którzy będą przytakiwać poważnie nad obrazem zastałym na ekranie i marszczyć czoło. O ile sama motywacja fabularna filmu jest absurdalna, czyli kreacja własnej osoby wobec domniemanego listu samobójczego, to cała spirala filmu jest czymś naprawdę nie do uwierzenia. Rozumiem, że film jest na podstawie książki, ale niekoniecznie trzeba było ją ekranizować.
Ten film w pewnym sensie zarówno wykorzystuje samobójców jak i stygmatyzuje ludzi z fobiami społecznymi bądź, problemami z akceptacją w społeczeństwie. Naprawdę, konwencja lekkiej komedyjki połączonej z musicalem, gdzie bohater podśpiewuje sobie pioseneczki jak gdyby nigdy nic robiąc „karierę” na grobie samobójcy jest czymś odrażającym, owszem, ale jakże stygmatyzującym i nakreślającym ludzi z problemami społecznymi na tych książkowych dziwaków i psychopatów dobie społecznego zwiększenia świadomości problemów psychicznych, taki film po prostu wygląda jak wyciągnięty z początku XX wieku. W ogóle ten film także samą realizacją przypomina randomowy film dla nastolatków. Dodatkowo sam wydźwięk i pointa filmu są… dyskusyjne, ale i niesmaczne. Otóż można być cynikiem, jeśli się potem przeprosi. Tak proszę państwa, parafrazując klasyka, można zbijać kapitał społeczny na samobójstwie jeśli się potem przyzna i przeprosi, to się nazywa odpowiedzialność.
Nie wiem kto był odpowiedzialny za casting, ale był naprawdę fatalny. Pomijając Ben’a Plett’a, kto wpadł na pomysł obsadzania w roli matek Julianne Moore i Amy Adams? Z całą sympatią do obydwu aktorek to ich gra jest tak wymuszona i pretensjonalna, że ma się wrażenie, że w trakcie kręcenia już żałowały podpisania kontraktu.
Piosenki są średnie, po twórcach hitów do „La La Land” spodziewałem się ekstraklasy, a dostałem średniawke nawet słabszą niż w „Tick, Tick… Boom!”. Okej, sekwencja z wymyślaniem listu i odśpiewaniem poprawianej piosenki przez Coltona Ryan’a była całkiem ciekawa i udana, jednak im dalej w las tym coraz bardziej przeciętnie i nieporywająco.
Film „Drogi Evanie Hansenie” prawdopodobnie sczeźnie w odmętach miernot na zakurzonych półkach zapychaczy serwisów streamingowych, które takie filmy skupują do katalogu na akord, żeby pokazać jak wielką i wspaniałą bazę się ma. No cóż, to raczej najlepsze rozwiązanie zarówno dla widzów, jak i twórców, którzy prawdopodobnie chcą jak najszybciej zapomnieć o tym wątpliwej jakości musicalu socjopatycznym.
Ocena: 2,5/10