Recenzja filmu „Wyspa Bergmana” (2021) Mia Hansen-Løve
Ingmar Bergman był postacią bezprecedensową w światowym kinie. Kiedy stawał za kamerą był geniuszem i śmiało o nim można powiedzieć jako jednym z największych wizjonerów kina obok Wellesa, Felliniego, Tarkowskiego czy Kubricka. No, o ile Bergman był świetnym reżyserem, to człowiekiem prywatnie był raczej… dziwnym. Neurotyk z maniami, człowiek który żywił się tylko ciastkami i jogurtem. Cham i gbur, na dodatek kobieciarz. Czy więc można pogodzić niesamowitą fascynacje życiem zawodowym Bergmana z jego życiem prywatnym?
Mia Hansen-Love jest mistrzynią ukazania pewnych scenek rodzajowych, z których mimo kierunkowości wynikają pewne ogólne, poboczne i nieoczekiwane morały. Udowodniła to w „Co przynosi przyszłość”, gdzie właściwy sens filmu wysypywał się gdzieś mimowolnie w scenach, a nie atakował bezpośrednio z ekranu. I tym razem reżyserka chciała przemycić pewne rzeczy za pomocą zobrazowania procesu inspirowania się, a także samego procesu twórczego. O tyle jest to ciekawe, bo wykorzystuje właśnie niejednoznaczną postać Bergmana i jego dzieł. Jednak należy zadać pytanie, czy udało się to w 100%? Moim zdaniem nie. Twórczyni chciała złapać trochę za dużo srok za ogon, a przy tym nadać powieści lekką, zwiewną i przyjemną formę (podobnie jak w „Co przynosi przyszłość) niczym inny mistrz, Eric Rohmer. W każdym razie, to „rozładowanie” całego balastu i zrobienie z tej opowieści lekką w swoim odbiorze niestety zrobiło z niej także mniej angażującą i trochę błahą.
Jeśli ktoś spodziewał się zagmatwanych rozterek moralnych, dramatów i dwuznacznych emocji to się zawiedzie. Film Hansen-Love jest w pewnym sensie filmem „na wieczór”. Nie wybije on z rytmu i nie będzie takim, po którym człowiek dwa tygodnie myśli „co chciał przekazać autor?”. Wszystko w tym filmie zrobione jest poprawnie, ale w pewnym momencie zaczynamy już się nużyć kolejną ciekawostką o Bergmanie i kolejnym pięknym widokiem rodem z wyspy Faro. Na dodatek Tim Roth w roli kamiennie spokojnego reżysera i ja ko partner Vicky Krieps jest trochę nudnawy. Sama postać Vicky Krieps też nie przekonuje jako archetyp twórczyni. Duet Roth-Krieps jest więc nie za bardzo wiarygodny w całości. Co innego Mia Wasikowska, która mimo tylko kilkunastu minut czasu ekranowego błyszczy. Nomen omen, gra tu postać… wymyśloną przez inną postać w filmie. Huh, może Mia Hansen-Love chciała złapać kolejną srokę za ogon i wkleić motyw opowieści szkatułkowej?
„Wyspa Bergmana” jest podróżą po intymnym świecie Bergmana w niezwykle powierzchowny sposób, mamy wrażenie, że reżyserka „skrobie marchewki” mistrzowi i ogląda jego plecy zamiast po prostu pokazać jego postać i otaczającą go niegdyś rzeczywistość. Jest to obraz nachalności, a może niestety niezdarności? W każdym razie ten film nie jest raczej filmem dla fanów Bergmana, bo nie znajdziemy go prawdziwego tam za wiele, a ludzie których naprawdę fascynuje Szwed wiedzą już dawno te wszystkie ciekawostki. Nie jest też filmem dla każdego, gdyż może być zbyt wymagający pod względem kontekstowym dla niedzielnego kinomana. W każdym razie, marchewki zostały skrobnięte. Ale tylko skrobnięte.
Ocena: 5/10