Recenzja filmu „Licorice pizza” (2021) Paul Thomas Anderson
Ile lat właściwie ma Anderson? Na pierwszy rzut oka i przez pryzmat ostatnich dzieł tego autora, czyli napakowanymi jak kabanos balastem obyczajowym i emocjonalnym filmami jak „Nić widmo” „Mistrz”, czy „Aż poleje się krew”, gdzie reżyser snuł opowieści o moralności, cierpieniu i mrocznych zakątkach głowy człowieka można odnieść wrażenie, że jest pomarszczonym jak śliwka zgorzkniałym cynikiem filmowym w wieku stu lat. I tu reżyser przychodzi właśnie z zupełnie nowym, szczeniackim projektem „Licorice pizza”.
P.T. Anderson po koronkowych, mozolnych filmach, w których narracja jest szyta ścieg po ściegu tak, aby zarówno detal jak i ogół były na najwyższym poziomie dostarcza film, który ma się wrażenie, jest najbardziej spontaniczny i najbardziej improwizowany w dorobku reżysera. W końcu prosta historia. Zakochany w dwudziestoparoletniej dziewczynie nastoletni Gary jest tu motorem napędowym biegu filmu, a opory, zahamowania i wątpliwości obiektu inspiracji nastolatka, w tym wypadku początkującej aktorki Alany, jest pewnego rodzaju przekorą filmu, która ustawia skupienie widza na relacji, a przy tym rozszerza percepcje o tło Los Angeles lat 70tych.
Jednak jak w każdym filmie P.T. Andersona, ta pozorna chaotyczna spontaniczność jest tylko iluzją. Reżyser znowu snuje krok po kroku misternie utkaną historie. Rewolucja kulturowa USA wybucha jednocześnie z miłością głównego bohatera do Alany. Pruderyjność i kurtuazyjność starszego pokolenia amerykanów mierzy się tu ze spontanicznością i wybuchami wolności pokolenia urodzonego po II Wojnie Światowej. Dookoła ideologie młodzieży przybierają kształty kwiatów i bujnych łąk zamiast krawatów oraz fabryk. Młodzieńca naiwność rozkwita, a Alana, która sprawia wrażenie stania w pewnym rozkroku między dwoma światami, na nowo odkrywa w sobie nastoletnią szczeniackość, która nigdy nie traci nadziei. I jak szczeniak Gary nie odstępuje Alany o krok, w przeciwieństwie do lekko zblazowanej dwudziestoparolatki młodziutki Gary wydaję się wskakiwać na wyżyny swojej kreatywności, aby zdobyć choć trochę atencji dziewczyny. Spójrzmy, jak zupełnie inaczej konstruuje tu relację kobieta-mężczyzna od tej, zilustrowanej nam w „Nici widmo”, gdzie zgorzkniały perfekcjonista grany przez Daniela Day-Lewisa wręcz odstręcza swoją adoratorkę od siebie.
Wspaniale z samym filmem konsoliduje się fakt zagrania roli pełnego wigoru i nadziei Gary’ego przez syna nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana, Cooper’a Hoffmana. Młody Hoffman gra tu najbardziej widowiskowo z całej obsady, skupia na sobie całą uwagę widza. Zarówno denerwuje jak i śmieszy. Wzbudza emocje, a aparycji nastolatka, który stawia wyzwanie każdemu i za wszelką cenę przypomina na myśl bohatera kreskówki. Przewrotnie można powiedzieć, że Gary Valentine jest w pewnym sensie kowbojem z westernu, który rzuca wyzwania sobie i światu, chcącemu udowodnić wszystkim, że mylą się biorąc go „tylko” za człowieka.
Dla przeciwwagi dla bezpretensjonalnej spontaniczności Valentine’a mamy szereg mężczyzn z wcześniejszego pokolenia. Narcyzów i egocentryków, którzy w drodze do celu są skłonni zatracić wszystko oprócz swojej chwały. Świetny casting Sean’a Penn’a w roli właśnie takiego starego narcyza Jacka Holdena i scena, gdzie Alana w końcu spada z pędzącego motocykla, a Holden nie zważa na to i kontynuuje swój kaskaderski popis ilustruje, że w świecie cynicznych egocentryków nie ma miejsca na „my”, a jedynie właśnie ta nastoletnia spontaniczność nas uratuje, tu akurat w formie biegnącego na pomoc Alanie Gary’ego.
Reżyser uszył nam zgrabny, pięknie zrealizowany film, w końcu z niezbyt skomplikowaną fabułą, ale jakże skomplikowanym tłem zarówno w przenośni jak i dosłownie. Anderson zadbał jak zawsze o najmniejsze szczegóły w produkcji filmu, ale ma się wrażenie, że momentami Anderson sam zapomniał po co kręci ten film. Sceny mijają, a Anderson kręci i kręci niesiony entuzjazmem swojego pomysłu. Końcowo można mu wybaczyć, pewien brak większego celu, jeśli weźmiemy pod uwagę kolejny raz perfekcyjną konstrukcję filmu, a także, a może i przede wszystkim, obraz rozkwitu nastoletnich marzeń dwóch, w gruncie rzeczy szczeniaków z mieniącymi się w kalifornijskim słońcu piegami. I może właśnie dlatego warto uznać, że celowo Anderson zrobił ten film po szczeniacku, bez celu, ale z pasją.
Ocena: 6/10