Recenzja filmu „Marcel Muszelka w różowych bucikach” (2021) Dean Fleischer-Camp
Dużo się naczytałem, że „Marcel Muszelka w różowych bucikach” to najlepsza animacja roku i najlepsza animacja stawki oscarowej. Że to niesamowite dzieło, bardzo empatyczne, ciepłe, wzruszające, a przy tym słodkie. No i faktycznie jest to animacja do bólu słodka, taka która wywołuje ból głowy z tej słodkości, a wszystko jest tak śliczne, że aż mdli.
Cały koncept tego filmu opiera się na postaci ożywionej muszli z jednym okiem w butach. A reszta płynie z wynikających perypetii życiowych Marcela. No i ten koncept wziął się początkowo z krótkiego metrażu i moim zdaniem powinien się na tym skończyć. Dlaczego? Po prostu nie było potencjału na długi metraż. Fabuła jest mimo całej swojej sympatyczności naiwna, wręcz głupiutka i w ogóle nie zaciekawia w takim stopniu jak powinna. Sama postać Marcela Muszelki, przez moim zdaniem irytujący i fatalny skrzeczący dubbing działa na nerwy i nie potrafię mieć sympatii do tej ożywionej muszli. Jest to infantylne i jakoś się nie potrafię do tego przekonać, a sama główna postać jakoś podskórnie mnie żenuje.
Trzeba oczywiście docenić pewien kunszt wykonania animacji. Co jednak z tego, skoro sam film jest nieprzekonywujący? A jeśli chodzi o samą stawkę oscarową, moim zdaniem nie jest najlepszy, ale razem z „Kotem w butach” aspiruje do miana najgorszego.
„Marcel Muszelka w różowych bucikach” miał być słodką opowiastką z morałami i dającą poczucie przytulności. Moim zdaniem jednak wyszedł dość truistyczny, pusty i przesłodzony film, który swoją popularność opiera jedynie na koncepcie gadającej słodkiej muszelki. Czy to wystarcza? Absolutnie nie.
Ocena: 4/10