Recenzja filmu „RRR” (2022) S.R. Rajamouli
Kino Tollywood (indyjski przemysł filmowy w języku Telugu) jest czymś, o czym istnieniu zapewne nie ma pojęcia większość świata, a które jakimś cudem uzyskało swego oscarowego reprezentanta. Co prawda, jest to nominacja za piosenkę, nie zmienia to faktu, że jednak kiedy zobaczyłem nominację dla epopei niepodległościowej indyjskiego stanu Andhra Pradesh co najmniej się zdziwiłem. I tak oto, trzeba było zapoznać się z mocnooo fabularyzowaną i mocnooo efekciarską „biografią” dwóch największych rewolucjonistów w historii wschodnich Indii, czyli Alluri Seetharama Raju i Komaram Bheem’em.
Spodziewałem się jakiegoś martyrologicznego wywodu, które trzy godziny będzie nam serwowane i mówione o tym jak bardzo wyobcowani byli wojownicy o wolność i niepodległość. Myślałem tak, bo polskie filmy niepodległościowe i w dużej mierze te europejskie i ogólnoświatowe takie są. A tu, zonk. Jest to kino kolorowe, kiczowate, jaskrawe, wręcz superbohaterskie! Powiem więcej, prawdopodobnie jest to najlepszy film superbohaterski jaki zobaczę w tym roku. Może i jest do bólu kiczowaty, ale jest też do bólu przygodowy, wciągający, a mimo głupot na ekranie nadal nie można oderwać od nich wzroku.
To niezwykłe, jak taka „kaszana” mogła tak mnie wciągnąć, ale naprawdę trzy godziny minęły w kwadrans. Podoba mi się zamysł przedstawienia bojowników, jako przodowników pracy organicznej, herosów pracy, którzy z uśmiechem na twarzy, braterstwem i nieustępliwością dążyli do celu. Czasem słońce, czasem deszcz, a oni i tak po stoicku doprowadzali wszystkie plany do końca. Naprawdę, gdybym był obywatelem Andhra Pradesh, byłbym dumny z moich bohaterów narodowych. Nawet, gdyby to wszystko była wyidealizowana i przekoloryzowana fikcja.
O to o chodzi. Co z tego, że to jest kiczowate, co z tego jeśli to kino popkultury do bólu, co z tego jeśli ma śladowe przesłanie artystyczny, jeśli daje świadectwo walki o wolność i podmiotowość milionów hindusów w taki sposób, że inspiruje i daje godność tym ludziom. Jakiś malkontent tu powie: o boże, przecież to jest soczyste gówno. I zachowa się jak ten nadęty Brytyjczyk, któremu słońce nad imperium nigdy nie zachodzi, a malkontentowi najwyraźniej nigdy nie wschodzi dystans, humor i dobra zabawa. Bo kino nie jest tylko dla nadętych białasów emanujących powagą.
„RRR” jest zrealizowany widowiskowo, oczywiście, nie jest to kino wysokich lotów, ale daje frajdę i satysfakcje z oglądania, a koncept bohaterów narodowych jako superherosów, mimo tego że można się kłócić, czy jest to zabieg dobry moralnie, to jednak jest niesamowicie skuteczny i angażujący, przekazujący martyrologie walki w sposób najskuteczniejszy dla młodych hindusów. I ja takie kino, mimo bycia jak kolorowym i naiwnym jak tazos z czipsów, jakoś kupuje i doceniam.
Ocena: 5/10