Recenzja filmu „Najgorszy człowiek na świecie” Joachima Triera (2021)
Dużo się zwykło mówić po premierze tego filmu, że Trier „wrócił do żywych” po latach bycia zgrzybiałym i zgorzkniałym filmowcem, który nie wykorzystał swojego potencjału. Sam przyznam, że po „Thelmie” wątpiłem w jego moc twórczą, bo ostatnie dzieło tego reżysera zawiodło na całej linii. Jednak, przekorny Norweg zdaje się obracać krytykę swojej osoby w ironię i umieszcza pewne cechy postaci, a nawet cały okalający go klimat krytyki za „niespełnione ambicje” na postać Julie w „Najgorszym człowieku na świecie”.
Trier zbiera swoich ulubieńców czyli Renate Reinseve i Andersa Danielsena Lie, dodaje aktora raczej komediowo-trzecioklasowego, czyli Herberta Nordruma i stara się sklecić z tego trio „powrót z zaświatów stagnacji Joachima Triera”. I w gruncie rzeczy reżyser w końcu triumfuje i dostaje dwie nominacje do Oscarów i praktycznie jednoznacznie dobry odbiór zarówno widzów jak i krytyków. Czy jednak wszystko się tu klei, czy to po prostu zbytnia ekscytacja?
„Najgorszy człowiek na świecie” jest filmem o błądzeniu? Tak. O braku celowości? Też. Ale czy jest portretem generacji, pokolenia, tak jak to przedstawiają masy bufonowatych krytyków? Ehhh, ty, no nie wiem. Uogólnianie postawy głównej bohaterki pod całą generacje, moim zdaniem jest strasznie szufladkujące i ma znamiona jakiejś niewiadomej przyczyny narzekactwa w sobie. Każdy człowiek błądzi, a to że Trier sobie ustawi akurat trzydziestolatkę za postać nacechowaną tym, nie znaczy, że każdy w tej generacji taki jest. Musiałem tu nadmienić ten fakt, bo mam wrażenie, że pewne pozytywne głosy dlatego filmu są słyszalne tylko dlatego, że pod pewnym względem, moim zdaniem mylnie, można ten film odbierać jako krytyka generacji i wymówka do pokazywania „o pa jaka, zoba ją, za moich czasów takich nie było”.
Film jest niesamowicie zrealizowany, naprawdę, jeżeli chodzi o sam koncept formalny filmu i jego wdrożenie do rzeczywistość i czapki z głów. Scena z zastygniętym czasem już z miejsca zaczyna wchodzić do topu roku. Trier dobrze operuje satyrą i wplata ją w bardzo newralgicznych momentach, poza tym często jak zawodowy szuler zaczyna wykorzystywać pewne absurdy zastałej rzeczywistości (scena z Akselem w radio), wybałusza je, a przez brak komentarza w postaci jednoznacznej reakcji głównej postaci nie daje, żadnego wyrazu osobistego do tematu. Podnosi rozłożone ręce z uśmiechem i mówi: ja tu tylko sprzątam.
Rola Renate Reinseve to prawdopodobnie jej rola życia. Gra naprawdę przewspaniale i gdyby nie ona ten film równie dobrze mógłby być klapą. Do niej doskakuje Anders Daniel Lie, ale trochę, ale to trochę od pierwszej dwójki odstaje Herbert Nordrum, który gra po prostu „miłego gościa”. Ciągnąc temat miłego gościa, mam wrażenie że Trier trochę przemyca satyrę na pseudo-ideologię red-pill/blue-pill postaciami męskimi.
Dzieło Triera można by streścić w słowach „ty, no nie wiem”, ale równie dobrze w słowie „wszystko ma swoją celowość”. Wybór należy do widza i każdy inaczej zinterpretuje losy bohaterki, czy bohaterów. I w tym tkwi zwycięstwo i siła reżysera. W końcu z jednoznacznego kategorycznego grzyba, po latach znowu jest lekki, zwiewny i przyjemny a przy tym pełen treści i dający pole do namysłu. Ale nie w formie filmu który walnie was młotkiem w głowę, ale smyrnie po skroni i pokaże kolaż pięknych scen. Nie jest to przy tym film wybitny, ale film który ma widza nie zdeprecjonować, ale też dać małego kopniaczka i zwrócić uwagę na pewne rzeczy, w sposób bardzo strawny. I estetyczny, pamiętajmy o estetyce!
Ocena: 6/10