Recenzja filmu „Wesele” (2021) Wojciech Smarzowski
To że Smarzowski jest największym żyjącym turpistą w polskim kinie nie ulega wątpliwości. Sęk w tym, że od pewnego czasu, a właściwie od „Pod Mocnym Aniołem” coraz bardziej idzie w retorykę moralizatorską i przybiera figurę wieszcza narodowego, albo nawet orędownika rozliczenia z brudem który dotąd przedstawiał w swoich filmach. Nie wiem czy Smarzowski zaczął chcieć być bardziej dosadny, czy po prostu zwątpił w inteligencje widzów, jednak faktycznie z każdym filmem zaczyna przypominać coraz bardziej surowego belfra, a nie stańczykowatego, szokującego komentatora.
Od razu muszę nadmienić, pomysł robienia „Wesela” drugi raz po 17 latach od premiery pierwszego był dla mnie czymś niesamowicie niezrozumiałym. Nie minęło przecież nawet pokolenie, a obraz pokazany w debiucie pełnometrażowym Smarzowskiego nadal jest aktualny i dobrze się zestarzał wchodząc do panteonu klasyków polskiego kina. Na szczęście Smarzowski nie do końca powielił idee pierwszego „Wesela” i głównym czynnikiem łączącym obydwa filmy jest właśnie uroczystość weselna. Reżyser nie skupia się już na „polskości” i moralności Polaków, a także ich zachowaniu i pewnych patologiach społecznych naszego kraju, ale głównie na naszej hipokryzji i naszej historii. Nie pokazuje nam groteski w sposób prześmiewczego publicysty ale surowego dydaktyka.
No właśnie, historia. Czy retoryka brutalnego włożenia naszej głowy w tryby bijącej nam w twarz cepami przeszłości maszyny, a następnie dogrywka w postaci serii ciosów z otwartej ręki na policzki naszej obolałej twarzy jest skuteczne? Tak, ale tylko dla tych, którzy ze Smarzowskim będą mieli pierwszy raz do czynienia, jednak po kilkunastu latach wgniatania mi nosa w czaszkę brutalnością i wyrzutami sumienia nie robi to już w ogólnym rozrachunku ani takiego szoku, ani takiego wrażenia jak wcześniej.
Jest jednak coś niepowtarzalnego w stylu Smarzowskiego i mimo, że nie jest to już „torpeda na baniak” to jest to kino niepowtarzalne nie tylko w Polsce ale i Europie. Do bólu emocjonalne, ale nie emocjonujące i chyba tylko w takim mentalnym rozgardiaszu i rozromantywaniu jakim jest Polska taki styl mógł wykiełkować, właśnie na tym gruzie i brudzie rzeczywistości kraju nad Wisłą, gdzie jak mówi mądrość ludowa „mądry polak po szkodzie”. I Smarzowski „Weselem” chce znowu nam pokazać, że Wyspiański miał rację, a przytoczone przysłowie jest po 120 latach może jeszcze bardziej aktualne niż w 1901 roku, a nasza mentalność zamiast ewoluować zaczęła kuleć w stronę lat przeszłych, gdzie grubiaństwo jest cnotą, a samokrytyka zbrodnią.
„Wesele” jest filmem zarówno udanym jak i celnym, jednak jego najgłębszą wadą jest po pierwsze koncept powielenia motywu przez co może się wydawać wtórny, a po drugie zmiana retoryki Smarzowskiego na surowego i odartego z jakiegokolwiek altruizmu twórczego dla widza dydaktyzmu, gdzie reżyser łapie cię z myślą „on tego nie zrozumie bo pokazywałem mu to już setki razy ale on nadal nie rozumiem, więc będę jeszcze bardziej dosadny i brutalny” i nie puszcza do końca filmu. Przyznam, że rozumiem założenie Smarzowskiego, że chciał trafić przesłaniem do większej ilości widzów, jednak ucierpiał na tym sam film, a główny cel jako taki nie został raczej zrealizowany. Na koniec chciałoby się zaśpiewać rubaszne „Wesele, wesele po weselu smutek” i faktycznie smutek łapie bo Smarzowski zgorzkniał i zdaję się gorzknieć coraz bardziej. Mam tylko nadzieję, że następne filmy choć troszeczkę będą mniej mizantropiczne.
Ocena: 5,5/10