Recenzja filmu „Miłość blondynki” (1965) Miloš Forman
Zanim Forman stał się gigantem Hollywood i dostał dwa Oscary za najlepszy film („Lot nad kukułczym gniazdem” i „Amadeusz”) spełniał się jako czechosłowacki śmieszek-komentator i dołożył sporą cegiełkę ku zaistnieniu jakże lubianego przez ogół społeczeństwa powiedzonka „czeski film”. Otóż wszyscy używają powszechnie tej frazy nie zdając sobie sprawy ze źródeł zaistnienia go w polskim społeczeństwie. Jak to więc jest, że dla Czechów ich filmy są (a właściwie były w okresie komuny) kompletnie normalne, a dla nas były niezrozumiałym nonsensem? Dodatkowo komedie czechosłowackie nie wzbudzały u nas salw śmiechu ze względu na faktyczny balast humorystyczny, pointę, a sam proces zaistnienia kuriozum. Jest to zupełnie inna dedukcja, bo jeśli klasyczny żart można uznać jako klasyczny wzór Arystotelesa na komedie „1+2=3”, gdzie 1 to teza, 2 to antyteza, a 3 to synteza, w takim wypadku mamy 1 jako zastały dogmat moralny, 2 jego odwrócenie, a 3 jako efekt zestawiania, absurdu, czyli reakcję komiczną. I tu proszę państwa wychodzi cała substancja niezrozumienia czeskich filmów! Otóż, żyliśmy, właściwie żyjemy, w kraju o zupełnie innej moralności stadnej. Przede wszystkim, Czesi od czasu wojen husyckich są narodem ateistycznym, bądź ateizującym się. Nie bazował on od stuleci swoich przekonań społecznych na tabu, co możemy zobaczyć przez pryzmat tego jak wygląda obecnie debata publiczna w tym kraju, natomiast my, wieczni romantycy i czciciele dogmatycznych autorytetów absolutnych, za które można oddać życie i nad którymi można by było obudować naszą własną martyrologię, wręcz lubujemy się w instytucji „wielkiego istniejącego” i nie ważne, czy jest to lider polityczny, czy kaznodzieja religijny, ważne, żeby to on wskazywał nam moralne, nieprzekraczalne granice, które będą oddzielały nam abstrakcyjne zło od abstrakcyjnego dobra.
Wracając jednak z tego pozornie trochę dygresyjnego, ale ważnego do zrozumienia fenomenu czeskiego kina monologu, „Miłość blondynki” jest wręcz sztandarowym przykładem niezrozumienia czeskiej moralności przez naszych dziadków i babki, czy ojców i matki. Bo oto Czesi trochę wyprzedzili swoje czasy, a właściwie wyprzedził je Miloš Forman.
Mamy tu powiastkę romantyczną, klasyczny motyw uwodzenia kobiety przez mężczyznę. Byłooo. Ale, ale, przypominam, to jest laicka Czechosłowacja, a nie Polska! W naszym wypadku Forman jak rasowy romantyk wyidealizowałby całą scenę, zrobił z tej powieści o wyrywaniu dziewczyny w remizie „Titanica”, a końcowo wszystko rozwiązałoby się albo bajkowym „żyli długo i szczęśliwie”, albo goethowskim losem młodego Wertera ewentualnie totalną tragedią jak w „Romeo i Julii”. No ale Forman był Czechem i umiał się śmiać i nie dogmatyzować życia pod dyktando wyobrażeń naszych marzeń i emocji.
Wkraczamy więc w świat Anduli, młodej blondynki z prowincji, która przychodzi na wiejską potańcówkę w remizie. I spotyka tam wręcz ucieleśniony ideał, czyli młodego pianistę z Pragi. Pominę kwestie przystojności delikwenta, bo Forman jest zgrywusem i specjalnie wybrał takiego aktora, aby zobrazować pewien paradoks idealizacji miłosnej drugiego człowieka, a my jako obserwator nie zrozumiemy co widziała w nim właśnie Andula. Bohaterka zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia, a przez właściwie całą długość filmu mamy proces tworzenia z prozaicznej potańcówki pijanych ludzi gdzieś na remizie na wsi wyidealizowanego, wręcz bajkowego romantycznie-aromatycznego antyrealizmu magicznego. Marzenia się spełniły? Wypełnienie miłości w poetyckim dialogu łóżkowym.
Koniec końców i płynąc do brzegu, pomijając oczywiście sporą część wątków, Andula ląduje w łóżku z pianistą drugi raz, tym razem kiedy zakochana przyjeżdża do niego do Pragi. Ale tylko ląduje, bo po poetyckich wyznaniach romantyka do pokoju wchodzi matka pianisty, łapie go za rękę i mówi: „Pani by pewnie chciała, ale on by się nie wyspał!”. Gdy okazuje się, że pianista wcale nie ma swojego mieszkania, a jedynie mieszka z rodzicami i gdy czar pryska, a zdezorientowana i rozczarowana Andula jest na skraju rozbicia emocjonalnego, pianista potulnie wychodzi z pokoju i idzie spać między swoją matkę, a ojca, którzy dialogiem niczym z komedii Barei rozwalają całe miłosne napięcie. Andula stoi pod drzwiami i trzęsie się z czegoś pomiędzy łkaniem, a śmiechem.
Ostatnia scena, Andula mówi przyjaciółce cały wieczór i ranek oczywiście w wyidealizowany sposób, a ona jej odpowiada: „Ty to masz szczęście!”. Na co Andula: „Tak, teraz będę tam przyjeżdżała stale!”. I za to kocham Miloša Formana.
„Miłość blondynki” to film autoironiczny na ludzkie zachowania, przepiękny ze względu na jego humanizm i pogłaskanie naszej często głupio-dumnej natury, pogodzenie się z nią i obrócenie w żart, a nie walnięcie jej obuchem i wytworzenie nierealnych, neurotycznych przekonań. Forman zrobił moim zdaniem rodzaj filmiku z rolki na Instagramie o wymowie autoironicznej w kwestii matrymonialnej… z tym że zrobił to w pięknym, nowofalowym 90-minutowym filmie. Wydaję mi się, że chyba już każdy zrozumiał ten słodko-gorzki żart Formana.
Ocena: 6,5/10