Recenzja filmu „Benedetta” (2021) reż. Paul Verhoeven
Paul Verhoeven, czym starszy tym bardziej odważnie zaczyna polemizować z ludzką naturą i zastałym światem. Nie jest to jednak pozbawione Verhoevenowskiego erotyzmu (ale tego bardziej wyszukanego niż w „Showgirls”) i po solidnym powrocie holendra w postaci dobrze przyjętej „Elle”, serwuje nam tym razem bardziej kontrowersyjną materię filmową do poruszenia, mianowicie religie katolicką.
Historia domniemanych nawiedzeń jednej z sióstr włoskiego klasztoru w XVII wieku jest czymś na zwykły, nudny biopic albo płaski film religijny. No nie jest, jeśli za stworzenie go odpowiedzialny jest naczelny skandalista filmowy Hollywood lat 80tych. I tak, dostajemy opowieść o prorokini lesbijce, która pozbawiona pruderii, ale bynajmniej nie pozbawiona totalitarnych zapędów wykorzystuje religie do celów hedonistycznych względem siebie, względem partnerki, a w końcu względem klasztoru.
Można by powierzchownie stwierdzić, że reżyser serwuje nam opowiastkę o tym, jak bardzo pruderyjność nas zniewala, o tym jak wyzwolenie obyczajowe może nam pomóc i uwolnić nas. No, nie do końca. Bo Verhoeven przede wszystkim zwraca uwagę na to, że nawet te wolnościowe, wspaniałe i kwieciste retorycznie, niesamowicie idealistyczne wywody lesbijki-prorokini mogą być końcowo użyte w celach obiektywnie niesprawiedliwych, a nawet niegodziwych. Czy to jest złe? Proszę państwa, nie mi to osądzać, bo człowiek z natury potrafi ideologie przerabiać w śmietnik. I tak tutaj, ten ideologiczno-religijny mix mieszający w głowie klasztorowi, dodatkowo podparty solidnymi obudowaniami formalnymi w postaci „mówienia przez Benedette samego Jezusa” jest tylko naocznością władzy retoryki nad mózgiem słuchaczy owego kaznodziei.
Jest to film skandaliczny? Nie, moim zdaniem absolutnie nie. Myślę w ogóle, że Verhoeven trochę już nie nadąża za brutalizmem kinowym i trochę stracił siłę formalną, bo taki film może szokować co najwyżej „żelazne zakute łby” choć, hmmm… no może jednak będzie dla niektórych szokiem. Pomińmy, już czy to jest film skandaliczny czy nie i skupmy się na samym filmie, który jako tako jest zrealizowany całkiem zgrabnie. Mnie na przykład najbardziej podobał się motyw biskupi i hipokryzji formalnej, nieformalnej władzy absolutnej w XVII wieku w Europie. Biskup jest wytrawnym politykiem, którego celibat jest orężem jedynie legitymizującym jego postawę „księdza dobrodzieja”, a nie realną idealistyczną postawą. W ogóle, jest naocznością religii jako narzędzia do osiągnięcia władzy.
W całym tym zgiełku, mamy jeszcze zarazę toczącą się przez Europę, który zdaję się eliminować czym bardziej przesiąkniętych w hipokryzji bohaterów. Więc tu, Benedetta, która mimo bycia manipulantką i fałszywą prorokinią, mimo jawnej hipokryzji, nie wypiera się jej i zostaje… zbawicielką?
„Benedetta” to film dość udany, jednak pocisk emocjonalny nie jest wcale tak mocny, jakby się można tego spodziewać. Trochę miejscami Verhoeven chciał złapać za dużo srok za ogon i motywy bardziej wysublimowane powypadały mu z rąk, przez co zakrawa czasem o siermięgę reżyserską. Niemniej, ani ten film nie był czymś odkrywczym i szokującym jak się może wydawać, z drugiej strony nie jest to obiektywnie film zły. Wybór należy do widza.
Ocena: 5/10