Recenzja filmu „Honor Prizzich” (1985) John Huston
Lat 70-te i 80-te były szczytowym momentem filmów gangsterskich, wręcz zachłyśnięciem się nimi przez kinematografie. To także okres szczytowy jednego z najbardziej legendarnych aktorów w historii, a może i najlepszego w historii, Jacka Nicholsona. Każdy więc z niecierpliwością czekał, aż drogi kina gangsterskiego i Nicholsona zbiegną się. I zbiegły się pod inwencją Johna Hustona, tyle że był to właściwie pastisz kina gangsterskiego. Niecodzienne potraktowanie pół żartem, pół serio mafii.
I oczywiście Nicholson wychodzi jak to zwykle bywało z pełną pulą, bo jego Charley Partanna jest kimś na pograniczu ślizgacza, karierowicza, zimnego zabójcy, Casanovy i romantyka. Do końca nie wiemy, który tryb włącza aktor i co za chwilę wyjdzie z ekranu.
Głównym motywem nie jest jak w przypadku większości filmów gangsterskich rodzina mafijna, a właściwie odprysk tej rodziny w postaci kobiet orbitujących wokół niej i właśnie postaci granej przez Nicholsona, która zdaję się sama nie wie, czy odpowiada mu ta romantyczno-majątkowa gra pozorów. Wchodzimy więc w paradoks, gdzie główny bohater, pełen tajemnic i dwulicowości wchodzi w małżeństwo z… jeszcze bardziej tajemniczą i dwulicową kobietą. A to wszystko przy akompaniamencie niezmiennie znudzono-zdenerwowano-podekscytowanej twarzy Nicholsona.
„Honor Prizzich” jest dziełem godnym uwagi przede wszystkim za jego wyjście przed szereg. To nie jest kolejny napuszony mafijny seryjniak ani sztywny walący widzowi jakieś bzdury o honorowości bandyckiej film. Jest to po prostu odreagowanie lat 80-tych na przepalenie tematu mafii i uspokojenie samego siebie, że ta hiperbolizacja absurdu może być w dziwny sposób i całkiem zabawna i całkiem satysfakcjonująca.
Ocena: 6/10