Recenzja filmu „Randka, bez odbioru” (2023) Dexter Fletcher
Jak to jest, że Dexter Fletcher potrafi seryjnie zrobić dwa naprawdę niezłe filmy jak „Rocketman” i „Eddie zwany Orłem”, a potem jak dostaje wszystko co potrzebne do zrobienia dobrego filmu, łącznie z Aną de Armas w swoim prime time to robi taką kaszanę, że trudno w ogóle się skupić. I jak oryginalny tytuł brzmi „Ghosted”, mój mózg zghostował (hehe) tą wielką premiere Apple+.
Muszę być jednak szczery, za dużo sobie nie obiecywałem po tym filmie. Ale dostałem jeszcze mniej. Właściwie ten film to jest prawie dwie godziny Chrisa Evansa bycia manekinem wrzeszczącym albo tulącym się do Any de Armas, jakimś kompletnym budyniowym kolesiem. No i jak zawsze pięknej Any de Armas, z tym że teraz zamiast w dziewczynę Bonda czy Marylin Monroe wcieliła się w Motomysz z Marsa. Jest to co najmniej absurdalne i przez cały seans nie mogłem powstrzymać skojarzenia z tą wielką myszą na motocyklu. Kto jej dał ubrać się w tą bufiastą skórę?!
Pomińmy jednak wszelkie aktorskie zdrewnowacenie i przejdźmy do najbardziej irytującego aspektu tego filmu. Jest to tak nachalny product placement Apple’a, że te wszystkie legendarne gadki o tym jak marketing tej firmy jest świetny spełzają na niczym, bo poziom wciskania mi Iphone’a jest podobny co wciskania parówek w „Rodzince.pl”. Ale w „Rodzince.pl” przynajmniej był Karolak z diastemą, a tutaj mam tylko Evansa, który myśli, że jest Kenem.
„Randka, bez odbioru” to nieudolny miks papierowego, marketingowego romansu z pseudo kinem akcji. W ogóle nie ciekawe, w ogóle nieangażujące. Ten film nawet nie nuży, on po prostu sobie leci w tle, a mózg rejestruje chodzącą po ścianie mrówkę. I tylko szkoda Adriena Brody’ego, ale już chyba się przyzwyczaiłem, że w większości gra w fatalnych filmach
Ocena: 2/10