Recenzja filmu „Lato miłości” (2004) Paweł Pawlikowski
Zanim Paweł Pawlikowski dostał Oscara za „Ide” oraz zanim Emily Blunt stała się rozpoznawalną aktorką, w 2004 roku powstał możliwe, że najbardziej beztroski i nostalgiczno-letni obraz stworzony przez Polaka w historii. Tak, tak. Pawlikowski po prostu jest geniuszem nastroju kinowego i nikt jak on umie zmetaforyzować, zobrazować i przekazać emocje w formie estetyki filmowej.
Można powiedzieć, że Pawlikowski stworzył „Tamte dni, tamte noce” na 13 lat wcześniej. Z tym, że ten obraz jest mniej romantyczny, a bardziej nostalgiczny. Reżyser postawił na pewny wyprzedzający swoje czasy, bezpruderyjny coming of age, ale w tak przepięknie ciepły i zarazem leniwy sposób, że ma się chęć zatrzymać film i wskoczyć do realiów dwóch głównych bohaterek, które wchodzą w bardzo, bardzo wczesną dorosłość.
A co się z tym wiąże? Oczywiście ideologia! Pawlikowski jest sprytny i nie serwuje nam pustego-pięknego klopsa o wakacjach. Wręcz przeciwnie, jego zamysł to skonfrontowanie tej nastoletniej beztroski, która wręcz pragnie tych dorosłych trosk z prawdziwą, a czasami abstrakcyjną troską dorosłych. Uosobieniem tego jest postać ponad 30letniego barmana i lokalnego kaznodziei chrześcijańskiego, Phila. Jest on wręcz ascetycznie nastawiony do wszelkich przejawów seksualności czy miłości oraz z uporem maniaka, po katońsku dzierży swój moralny miecz ku zbudowaniu w miejscowości wspólnoty, niezbyt rozumianej przez obydwie bohaterki.
I tu znowu robi nam formalnego twista Pawlikowski, bo koniec końców te radosne letnie gody nie są faktycznymi godami między dwójką dziewczyn i mężczyzną (który nomen omen się im nie poddaje) ale głównie zgrabnymi praktykami manipulacyjnym jednej z nich. Lato na przetarcie, lato na praktykę.
„Lato miłości” to film przepięknie nostalgiczny. Z ekranu wręcz bije cykadą i promieniami słońca muskającymi twarz gdzieś w środku tygodnia gimnazjalnych wakacji. Sęk w tym, że jest on właściwie brutalny i surowy w swojej wymowie. Pawlikowski jak mistrz maluje nam piękny obraz, który właściwie jako całość szantażuje nas i pozostawia w rozkroku i z pytaniem: czy mi się to właściwie podobało, czy nie?
Ocena: 5,5/10