Recenzja filmu „Buntownicy neonowego boga” (1992) Ming-liang Tsai
Myśląc o filmach „neonowych” zazwyczaj na myśl przychodzi N.W. Refn i oczywiście wszystkie jego estetyczne wytwory. Ale mało kto pamięta, że zanim Refn tak ochoczo wszedłw operowanie neonami i brudem miasta, szlaki przetarł mu w latach 90-tych niesamowicie utalentowany Ming-liang Tsai.
Trzeba być wobec siebie szczerym, filmy Tsaia to nie są filmy dla każdego. Tajwańczyk to esteta, a przy tym filozof-eseista. Niezwykle umiłował sobie naturę ludzką i jej perwersje jako źródło inspiracji i trzy dekady temu bombardował kino wysoko estetyzowanymi myślami na temat natury człowieka.
I jednym z takich wytworów był najbardziej znany obok „Kapryśnej chmury” i „Niech żyje miłość” film Tsaia, „Buntownicy neonowego boga”. Już sam tytuł jest niezwykle intrygujący. A co dopiero gdy dodamy do tego niezłe zdjęcia, świetną muzykę, Tajwan lat 90-tych i ścigacze Hondy? No, wtedy wyjdzie proszę państwa azjatycki klasyk!
Tsai kocha operowanie pauzami, ciszą i manipulowanie czasem. Raz rozwleka, za chwilę przyspiesza. Wszystko jest poukładane, wszystko jest przemyślane i gra jak w zegarku. A do tego wsadza zgrabnie swoje perwersje. Dla ówczesnych Europejczyków takie zabiegi były nie za bardzo zjadliwe, ale prawie 30 lat później myślę, że film Tsaia stał się bardziej znośny nawet dla tych bardziej pruderyjnych.
Tajwańczyk pokazuje, że można robić kino emocjonujące, niepokojące i niezwykłe z elementów zwykłości, codzienności i paradoksalnie nie szukania, ale narażania się na tą niezwykłość. Podjęcia ryzyka, choć ocena czy warto, czy nie warto się buntować i zostać wyznawcą boga neonów to już inna sprawa.
Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. To główna rzecz, która trzyma w ryzach ten film i robi z niego film kultowy. Wystarczą pierwsze wybrzmienia motywu przewodniego i są już ciarki ekscytacji i niepokoju.
Ocena: 6/10