Recenzja filmu „Na krańcu świata” (1971) Ted Kotcheff
Australijska kinematografia oferuje dużo, a przy Hollywodzkiej pompie i brytyjskiej powściągliwości filmowej w XX wieku, gdy eksperymentatorzy tacy jak Gilliam czy Anderson byli trochę brani jak egzotyka filmowa na Wyspach, pewnym zaworem bezpieczeństwa dziwactw filmowych był właśnie kraj z antypodów.
Tu właśnie mógł dać upust swoim fantazjom Ted Kotcheff, kanadyjski reżyser, głównie serialowy, z resztą tworzący do czasu „Na krańcu świata” bardzo bezpieczne treściowo i formalnie filmy. Ale Kotcheff zapragnął czegoś więcej, w 1971 rok podjął ryzyko i zrealizował jeden z najbardziej wypruwających z emocji filmów lat 70-tych.
Obraz brudny, palący słońcem Australii, śmierdzący przetrawionym alkoholem, potem, brudem i obłędem. Historia nauczyciela, który przyjeżdża do małego miasteczka i zapoznaje się z atawistycznymi, obrzydliwymi i prymitywnymi zwyczajami tubylców może brzmieć źle. Ale co jeśli, wszyscy mieszkańcy to mężczyźni?
Pozorny raj hazardu i piwa w puszce staje się szybko piekłem bez wyjścia. Dusząca atmosfera rozsadza widzowi głowę, a obrzydliwości wylewające się z ekranu powodują rozstrój mózgowy. Ta cała brzydota jest jednak hipnotyzująca, a Kotcheff jest znakomitym ilustratorem. Nie można też zapomnieć o wspaniałej kreacji Donalda Pleasence’a, który w roli obleśnego, starego i grubego mentora-nemezis głównego bohatera prezentuje się iście demoniczne. Widz nienawidzi go równie bardzo do główny bohater.
„Na krańcu świata” to film niesamowicie brudny, niesamowicie niewygodny, niesamowicie obrzydliwy, a przede wszystkim niesamowicie ciekawy. Kotcheff szantażuje filmem widza trzymając go w spirali obrzydzenia i ekscytacji cały film, a końcowo i tak wali w nas obuchem ogłuszając.
Ocena: 7/10