Recenzja filmu „Sayonara” (1957) Joshua Logan
Po ponad dekadzie zmowie milczenia na temat japońskich romansów żołnierzy stacjonujących w powojennej Japonii, w 1957 roku jak Filip z konopii wyskoczył aspirujący reżyser z małym bagażem doświadczenia filmowego Joshua Logan. I na dodatek obsadził w głównej roli Marlona Brando w swoim prime.
Nie oszukujmy się, ten film nie jest do końca ani zaskakujący ani odkrywczy. Ot zwykły amerykański romans z lat 50-tych, na pęczki takich. Chodzi jednak o to, że Logan pierwszy raz złamał tabu. Po drugie jawnie skrytykował U.S. Army i… dostał nominacje do Oscara. Zonk? Nie za bardzo, bo to wszystko leżało w gestii amerykańskiego interesu. Po prostu opłacało im się ocieplić wizerunek Japończyków w USA i na odwrót.
Oczywiście Marlon Brando zawładnął całym filmem, a jego postać wręcz wylewa się z ekranu. Cóż, Brando miał niezwykłą charyzmę, szczególnie po 30-tce. Jednak wybijającymi się miejscami przed tą przytłaczającą charyzmę postaciami jest małżeństwo grane przez Red’a Buttons’a i Miyoshi Umeki. Na tyle świetne kreacje, aby zdobyć po Oscarze i zniknąć w odmętach historii kinematografii. Ba, z resztą Oscar dla Umeki to ewenement, bo w latach 50-tych amerykańskie nagrody filmowe dla cudzoziemców były praktycznie niemożliwe.
„Sayonara” to solidny melodramat, jednak ze względu na kultowe okoliczności i przełamujący tabu wydźwięk ma w sobie coś magicznego. Poza tym, kto by nie czerpał satysfakcji z oglądania relatywnie młodego jeszcze Marlona Brando w Japonii? No właśnie. I ten skromny, acz bardzo dramatyczny romans amerykańsko-japoński stał się jakimś elementem i obrazem przełamania relacji na linii tych krajów. Melodramaty łączą ludzi.
Ocena 5.5/10