Recenzja filmu „Ostatni seans filmowy” (1971) Peter Bogdanovich
Zderzenie amerykańskiego snu z rzeczywistością w latach 70-tych przestał być tabu. Czy to Herzog ze swoim „Stroszkiem” czy Scorsese z „Taksówkarzem” próbowali się rozliczyć z mitycznym idealizowanie USA. Jednak jakiś czas przed obydwoma panami ten temat podjął Peter Bogdanovich, z tym że on nie skupiał się ani na aspektach ekonomicznych, ani na aspektach społecznych, a na tym, że jak zwykło śpiewać Sex Pistols: „No future”, tylko że nie w Wielkiej Brytanii, a w amerykańskiej prowincji.
Ileż to razy byliśmy katowani idyllami rodem z amerykańskich miasteczek. Beztroskie, wolne życie, pola kukurydzy, kino samochodowe w weekend i zimna coca-cola. Taki obraz żyje w naszych rodzicach i dziadkach cały czas, ba, on żyje w nas samych. Gdzieś podskórnie i podświadomie. Bogdanovich z tym wszystkim zrywa. Obnaża ten wszechogarniający nihilizm i materializm niszczący życie młodych amerykanów z mniejszych miast.
Niemożność pójścia na studia i przeszkody wolnego raju Ameryki w dążeniach człowieka zwykłego, człowieka z aspiracjami na życie godne są przerażające. A jeśli dodamy do tego, że to są właściwie nastolatkowie dopiero wkraczający w etap dorosły, jawi nam się obraz życia młodych amerykanów przeżartych niczym rdzą niewolą systemową, która karci ich za same aspiracje. Bądź nikim i tkwij w statusie quo. Zamień aspiracje na bierną konsumpcje i egzystuj.
„Ostatni seans filmowy” to teksańska antybajka i bardzo subtelne, a zarazem bardzo brutalne zerwanie z maską raju amerykańskiego, szczególnie dla ludzi młodych. Film moim zdaniem właściwie się nie zestarzał, czy to tematycznie czy to w materii technicznej. A nawet dostał więcej szlachetności.
Ocena: 6,5/10