Recenzja filmu „Szybcy i wściekli 10” (2023) Louis Leterrier
22 lata temu Rob Cohen stworzył „Szybkich i wściekłych”, i nie powiem na początku było okej, ale gdy wychodzi 12 część gonitwy samochodami, która rozrosła się do jakiegoś absurdalnego monstrum kiczowatości to mam ochotę przenieść się w czasie i wybić ten pomysł Cohenowi z głowy.
Tym razem za sterami obsadzono Louisa Leterriera, dość kultowego twórcę kina akcji, a dodatkowo wprowadzono postać graną przez samego Jasona Momoę. I co? I nie pomogło, wręcz przeciwnie. Leterrier chciał zrobić film pół żartem, pół serio przez co jego mrugnięcia okiem do widzów bardziej przypominają tiki nerwowe niż dobre kino akcji. Po prostu cały koncept już wyczerpał się gdzieś cztery części temu, a dziś ta maszyna nie jedzie na oparach, a stoi jako ta rozpieprzona beemka na trzech kołach jako rozrywka dla podlotków.
Vin Diesel chyba ma dość, oglądając go zmuszającego się do wypluwania kolejnych kwestii ma się wrażenie, że jest zdenerwowany na samo bycie na planie. Momoa chce udawać rodzaj Jokera, a wychodzi mu dęty i płaski pajac. Nic tu się nie trzyma kupy, a kupa aktorów z pierwszej ligi wrzucona za kasę do tego worka nie uczyni z niego dobrego filmu akcji.
„Szybcy i wściekli X” to jest tak idiotyczny skok na kasę i tak niepotrzebne wysysanie resztek marketingowych z w pewnych kręgach kultowej serii, że nie da się na to patrzeć. Niech ta seria się po prostu skończy, bo to wszystko zakrawa o jakiś absurd i psuje dzieło życia Paula Walkera, który jak widać był największym plusem tej serii.
Ocena: 1,5/10