Recenzja filmu „Zwyczajni ludzie” (1980) Robert Redford
Robert Redford jest według mnie lepszym reżyserem niż aktorem. To może być trochę niepopularna opinia, ale legendarny aktor miał niesamowite wyczucie emocji i operowaniu emocjami jako reżyser. Najlepszym tego przykładem jest jego debiut reżyserski „Zwyczajni ludzie”, który od razu sięgnął po Oscara w kategorii głównej. Co prawda moim zdaniem w ówczesnym rozdaniu nagrodę główną powinien zdobyć „Człowiek słoń”, jednak ja nie uważam, że wybór filmu Redforda był bardzo dyskusyjny.
Bo to film masowy, ale jednocześnie niesamowicie emocjonalno-dramatyczny. Masowy w sensie tematu masowego – zwyczajności. Sęk w tym, że Redford niezwyczajnie podchodzi do tematu. To nie jest dramat, który ma za zadanie tanio uronić łezkę albo grać na instynktach. Nie. Redford nie idzie na łatwiznę, zgłębia psychologie człowieka, buduję ją od nowa kostka po kostce, scena po scenie. Jest niesamowitym analitykiem, który buduje z nudnego dla większości ludzi tematu cichej traumy film, który łapie widza za głowę i choć może nie wzruszy, to na pewno go poruszy.
Przy czym, warto nadmienić, że Redford wystrzegał się moralizatorstwa. On niczego nie chce przekazywać, chce jedynie okazać. I bardzo dobrze.
„Zwyczajni ludzie” to pewnego rodzaju fenomen. Wyciśnięcie ze zwykłości człowieka i jego zwykłych przeżyć, zwykłych traum, zwykłych rozmów – niezwykłości emocji, niezwykłości psychologii i niezwykłości interpretacji rzeczywistości przez człowieka. Jest to do bólu kameralne, do bólu introwertyczne i do bólu bez fajerwerków. Ale tak miało być, a Robert Redford czuje emocje i umie je przekazać.
Ocena: 6,5/10