Recenzja filmu „U kresu dnia” (1962) Sidney Lumet
Sidney Lumet nigdy nie gryzł się w język jako twórca. Od krytyki amerykańskiego systemu sprawiedliwości, przez wzięcie na celownik amerykańskiej telewizji po system penitencjarny. W końcu przyszedł czas na zmierzenie się z cukierkową rodziną ameryki, z marzeniami amerykanów i ich życiem rodzinnym i w 1962 roku stworzył nagrodzony dwoma Palmami w Cannes obraz „U kresu dnia”.
Nieprzypadkowe będzie tu podobieństwo do bardziej europejskich wytworów kultury filmowej, gdyż Lumet starał się przełożyć manierę poruszania niewygodnych tematów na niszę amerykańską, a dodatkowo dodał do tego swój specyficzny teatralny sznyt.
Nic z tego wszystkiego by nie było, gdyby nie dwoje legendarnych amerykańskich aktorów: Katherine Hepburn i Jason Robards. Kunszt jakim wykazali się aktorzy był przefantastyczny i pokazali co znaczy „aktor dramatyczny w filmie”. Nie można jednak nie docenić dwóch innych aktorów budujących całą scenerie zakłamanej patologiczno-narkomańsko-alkoholowo-emocjonalno-niestabilnej rodzinie, czyli Ralpha Richardsona i Deana Stockwella.
Ja jednak skupiłbym się na postaci wykreowanej przez Katherine Hepburn. Oglądać wielką damę kina, ówcześnie już dobrze po 50-tce w roli narkomanki i matki, nieformalnej głowy rodziny? Po prostu niesamowite.
„U kresu dnia” to nieświadomy film moralnego niepokoju lumetowskim dramatem i teatralnością oraz wielką rolą K.Hepburn. Emocje, niedopowiedzenia i pretensje wylewane na siebie pewnymi grami międzyludzkimi i ich psychologią są wielkie, a sam Lumet stworzył kameralną burzę w szklance wody.
Ocena: 6/10