Recenzja filmu „Markiza O.” (1976) Eric Rohmer
Eric Rohmer prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich reżyserów wiedział z czym wiąże się tworzenie filmów – z krytyką. W końcu sam nim był. Niemniej ja nie zamierzam Rohmera krytykować. Wręcz przeciwnie, trzeba wyłuskać na wierzch jeden z jego mniej znanych filmów.
Jest coś szczególnego w tym kojącym spojrzeniu Rohmera, który może przez cały film dosyć maltretować retorycznie widza, jednak końcowo pointą dać do zrozumienia, że to tylko wyglądało na nieszczęście.
I tak właśnie też się dzieje w „Markizie O.”, a Rohmer wyrozumiałym wzrokiem patrzy na ciąże niechcianą i ramy dworskie, a przy tym miłość nachalną i udowodnienie jej.
Czym jest słowo wobec czynu? Rohmer podpowiada: niczym. Jednak nie do końca chce trzaskać retoryczną witką nad głową i ciskać gromy. Jego błędny rycerz i błędna dama są samozaklajstrowani w dworskie gry i konwenanse. Dama z bękartem w łonie i zakochany w niej hrabia – to nie przystoi. Nie przystoi też pozwolić rodzinie damy na takie zamążpójście. Ba! Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że możliwe iż dziecko zostało poczęte z gwałtu. Czyż te niezrozumiałe zawiłostki nie są krzywdzące? Są.
Ale dają pewne dziwaczne pole do udowodnienia miłości hrabiego. „Gdybyś wpierw nie objawił mi się jako anioł, nigdy bym nie zobaczyła w tobie diabła” mówi w scenie końcowej Markiza, mimo że sam Hrabia nie dość, że uratował ją z gwałtu to jeszcze przez cały czas trwania filmu z uporem maniaka próbował się do niej zalecać. Konwenans niszczy miłość, konwenans robi spiralę pożądania, ale i niepewności oraz strachu, pruderyjnego wstydu za samego siebie i odpowiedzialność za cnoty rodzinne. Całkowita niewola.
„Markiza O.” to film przewrotny i Rohmer wszystko zrobił świadomie. Te wszystkie męczeńskie dziwaczne sceny związane z zawiłymi obyczajami końcowo wychodzą na dobrę. Podskórnie wiemy, że te wszystkie przeszkody były niepotrzebne – może. Z drugiej strony Rohmer wydaje się jak rasowy psychoanalityk stawiać tezę, że bez przeszkody – nie ma nagrody.
Ocena: 6,5/10